— Czujesz się już szczęśliwy? — zapytał Jesry, spoglądając na ciastka.
— Do osiągnięcia szczęścia potrzebne są dwa tygodnie — odparłem. — To dlatego apert trwa tylko dziesięć dni.
Wyszliśmy na trawnik, cofnęliśmy się do bramy i zeszliśmy ze wzgórza.
* * *
Cord pracowała w kompleksie zabudowań wykonanych całkowicie ze stali — co oznaczało, że są bardzo stare. Nie tak może stare jak budowle kamienne, ale pochodzące zapewne z połowy Epoki Praksis, kiedy to stal potaniała i pojazdy napędzane silnikami cieplnymi zaczęły jeździć po szynach. Kompleks znajdował się ćwierć mili od Bramy Stulecia, przy końcu ślepo kończącego się kanału, połączonego z rzeką i umożliwiającego barkom wpłynięcie w głąb lądu, gdzie dochodziły drogi i tory. Był w fatalnym stanie, ale budził respekt swoim majestatem i panującą w nim ciszą. Ogrodzenie z pospawanych arkuszy blachy falistej zakotwiczonych w betonie dwukrotnie przewyższało mój wzrost. Dla ochrony przed wiatrem było wzmocnione starymi, zużytymi szynami kolejowymi, które jak na zwykłe podpórki wydały się nam zbyt solidne — do tego stopnia, że na wyścigi próbowaliśmy to wytknąć i posprzeczaliśmy się o znaczenie tego faktu. W innych miejscach wejście na teren kompleksu tarasowały stalowe skrzynie, jakich u schyłku Epoki Praksis używano do przewozu towarów na statkach i w pociągach. Niektóre zostały wypełnione ziemią, inne złomem; kawałki metalu były tak poplątane i miały tak nieregularne kształty, że do złudzenia przypominały twór organiczny. Zresztą część ogrodzenia naprawdę stała się organiczna — po tym, jak kolcojagody objęły ją w posiadanie. W ogóle na obrzeżach kompleksu było sporo zielska, za to na środku rozpościerało się zbite klepisko.
Główny budynek był właściwie wiatą stojącą okrakiem nad ostatnim, dwustustopowym odcinkiem kanału. Wzmocniona kratownicą konstrukcja wiaty podtrzymywała przesuwający się po szynie dźwig z olbrzymim hakiem na zardzewiałym łańcuchu, którego ogniwa były wielkości mojej głowy. Widywaliśmy tę konstrukcję z tumu, ale nigdy nie poświęcaliśmy jej większej uwagi. W połowie długości przylegała do niej pod kątem prostym wysoka hala, zbudowana z cegieł (w dolnej części) i blachy falistej (w górnej). Do niej z kolei był przyklejony niski moduł mieszkalny, ozdobiony różnymi umilającymi życie drobiazgami, takimi jak drzwi z drewnianą okleiną czy rustykalny wiatrowskaz na dachu, który w tym miejscu wyglądał trochę od rzeczy.
Zapukaliśmy, odczekaliśmy chwilę, a potem pchnęliśmy drzwi i weszliśmy do środka. Robiliśmy sporo hałasu — na wypadek, gdyby się okazało, że jest to kolejne z tych miejsc, gdzie goście są karani śmiercią. Nikogo nie zastaliśmy.
Moduł został zaprojektowany jako dom mieszkalny, tutaj jednak wyposażono go w taki sposób, aby pełnił rolę kantorku. Zamiast kabiny prysznicowej wstawiono wysoką szafkę na akta. W ścianie został wypiłowany otwór, przez który wpuszczono przewody podłączone do automatu z gorącymi napojami. W sypialni znalazło się miejsce na wolno stojący pisuar. Jedyną dekorację — poza niepasującymi do całości wiejskimi motywami, wbudowanymi w moduł od nowości — stanowiły dziwacznie powyginane kawałki metalu (zapewne części jakichś maszyn), zdeformowane i popękane w następstwie traumatycznych wydarzeń, jakie mogliśmy sobie tylko wyobrażać.
Oleiste ślady butów zaprowadziły nas do tylnych drzwi, przez które wchodziło się wprost do ogromnej hali. Odruchowo się zgarbiliśmy, przestępując próg, i tuż za nim przystanęliśmy. Wnętrze było zbyt wielkie, żeby je skutecznie rozjaśnić sztucznym światłem, toteż konstruktorzy postawili na oświetlenie naturalne: dzienne światło wpadało do środka przez wysoko umieszczone przezroczyste panele, otoczone lśniącą mgiełką. Ściany i podłoga pociemniały od wieku, zgęszczonego dymu i olejów. Z belek nad naszymi głowami zwieszały się kolejne zakończone hakami łańcuchy; w blasku dnia wydawały się cienkie i kruche, jakby zerodowane. Posadzka rozpływała się w oddali w mgłach i cieniach. Pod ścianami przycupnęły ciemne kształty — niektóre nie większe od człowieka, inne wielkie jak biblioteka. W centrum każdego z nich znajdował się pagórek z metalu: widziany z daleka wydawał się wygładzony i zaokrąglony, a oglądany z bliska był szorstki i kanciasty, co kazało mi się domyślać, że powstały w starożytnym procesie tworzenia form z piasku i zalewania ich stopionym żelazem. W istotnych miejscach surowe żelazo zostało spiłowane i obrobione, aby powstały płaszczyzny, otwory i kąty proste: niezgrabne nóżki umożliwiające przykręcenie odlewów do podłogi, albo długie rynny w kształcie litery V, po których odlewy mogły się przesuwać, poruszane masywnymi śrubami. Przytulone do tych sylwetek lub przycupnięte u ich stóp znajdowały się jakieś twory splecione z drutu miedzianego, regularne, symetryczne i — co z bliska było doskonale widać — mieniące się lazurowym połyskiem. Macki z drutu i artystycznie powyginane rurki obrastały maszynerię jak bluszcz czepiający się głazu. Śledząc je wzrokiem, wypatrywałem ich skupisk, gdzie często ze zdumieniem dostrzegałem ludzkie sylwetki w ciemnych roboczych kombinezonach. Niektórzy z tych ludzi robili coś, co można by nazwać pracą, ale większość po prostu rozmyślała. Maszyny czasem wydawały jakieś dźwięki, lecz działo się to rzadko i po hali niosło się głównie basowe buczenie rezonujących skrzyń, porozstawianych wszędzie dookoła, ciepłych w dotyku i zasilanych kablami (lub zasilających kable) grubości mojej nogi w kostce.
W całej hali naliczyliśmy około tuzina ludzi. Było w ich sylwetkach coś takiego, że baliśmy się do nich zbliżyć, ale jeden z mężczyzn podszedł do nas, popychając zardzewiały wózek, z którego we wszystkie strony eksplodowały helisy zestruganego metalu.
— Przepraszam… — zagaiłem. — Zastaliśmy Cord?
Odwrócił się i wskazał coś dużego i skomplikowanego, stojącego na środku hali. Zawieszone w górze tumany mgły i posłuszna racjonalnej geometrii adrakhonejskiej sieć dźwigarów wydawały się większe niż w rzeczywistości, kiedy padało na nie migotliwe niebieskie światło trzeszczącego łuku elektrycznego. Gdybym zobaczył przez teleskop gwiazdę w takim kolorze, rozpoznałbym w niej błękitnego karła i mógłbym się pokusić o określenie jej temperatury: musiałaby być znacznie gorętsza niż nasze słońce, dostatecznie gorąca, by większość energii emitować w postaci ultrafioletu i promieni gamma. Tymczasem — o dziwo — wielki jak dom obiekt, stanowiący w tym wypadku źródło energii, był pomarańczowoczerwony i tylko na krawędziach ociekał zabójczym promieniowaniem.
Podszedłszy bliżej, stwierdziliśmy, że mamy przed sobą gigantyczny sześcian, przypominający bryłę czerwonawego bursztynu, w którym uwięzione zostały dwie sylwetki — nie owadzie jednak, lecz ludzkie. Od czasu do czasu sylwetki się poruszały, a ich krawędzie drżały wtedy i rozpływały się na moment.
Okazało się, że maszyna jest osłonięta czerwoną kurtyną z jakiejś galaretowatej materii, zawieszoną na biegnącej w górze szynie. Niebieskie światło swobodnie strzelało pod sufit i zabijało zarazki na dźwigarach, ale nie mogło rozchodzić się poziomo nad podłogą i oślepiać ludzi. Dla mnie i Jesry’ego było oczywiste, że kurtyna musi być czerwona, aby przepuszczać tylko światło o niskiej energii, przez nas postrzegane jako czerwone. Dla światła wysokoenergetycznego (które my widzimy jako niebieskie, jeśli w ogóle jest widzialne) była nieprzezroczysta jak stalowa płyta.
Читать дальше