— Ta maszyna rzeźbi kształty w bloku metalu — stwierdził Jesry. — Tylko że zamiast wycinać je ostrzem, wytapia je wyładowaniami elektrycznymi…
— To nie jest takie zwykłe wytapianie — przerwałem mu. — Pamiętasz, jaki kolor miało światło? Metal zmienia się w…
— Plazmę — zawtórował mi Jesry i dodał: — Niepotrzebne kawałki zostają odrzucone.
Pojawiało się pytanie: które kawałki są w takim razie potrzebne? Odpowiedź znajdowała się na obrotowej płycie: rzeźba ze srebrnego metalu, powyginana i porozgałęziana łagodnie jak jeleni róg i wzbierająca zgrubieniami, w których widniały idealnie cylindryczne otwory. Cord sięgnęła po klucz nastawny; wyjęła go z kieszeni stroju, przypominającego raczej uprząż niż ubranie, ponieważ jego główną funkcją było obwieszenie jej narzędziami. Poluzowała trzy imadła i schowała klucz na miejsce. Wypięła pierś, przykucnęła, przeciągnęła się i wyciągnąwszy ręce wysoko do góry, chwyciła dwa odgałęzienia rzeźby. Ostrożnie zestawiła ją z maszyny — obchodziła się z nią tak delikatnie, jakby zdejmowała z drzewa kota — i postawiła na metalowym wózku, z wyglądu starym jak świat. Ita dotknął rzeźby. Wysoka czapeczka chwiała mu się na boki, kiedy się pochylił, żeby z bliska obejrzeć detale. W końcu skinął głową, zamienił dwa zdania z Cord i popychając przed sobą wózek, zniknął w dymie i ciszy.
— To element zegara! — powiedział Jesry. — Coś się zepsuło albo zużyło w piwnicy!
Musiałem mu przyznać rację, gdyż rzeźba przypominała z kształtu niektóre części zegara, ale kazałem mu siedzieć cicho, bo chwilowo bardziej niż zegar interesowała mnie Cord. Szła właśnie w naszą stronę, wycierając ręce w szmatę i prawie — ale nie całkiem — depcząc po rozsypanych wszędzie strużynach. Miała krótkie włosy. W pierwszej chwili wydała mi się wysoka, ale chyba głównie dlatego, że tak ją zapamiętałem, bo w rzeczywistości nie była wcale wyższa ode mnie. Obwieszona sprzętem, wydawała się przysadzista, ale szyję i przedramiona miała szczupłe i muskularne. Kiedy dzieliły nas dwa kroki, zatrzymała się (żelastwo, którym była obwieszona, zadzwoniło) i stanęła w lekkim rozkroku. Stała w niewzruszonej, stanowczej pozie; miało się wrażenie, że mogłaby spać na stojąco, jak koń.
— Chyba wiem, kim jesteś — powiedziała do mnie. — Jak się nazywasz?
— Teraz? Erasmas.
— Tak jak ten dawny saunt?
— Tak samo.
— Nigdy nie udało mi się uruchomić tego starego aportu.
— Wiem. Widziałem go.
— Przyniosłam tu parę kawałków, żeby się nimi zająć, ale jakoś się nie złożyło.
Spuściła wzrok na swoją prawą dłoń, potem spojrzała na mnie. Zrozumiałem, co chce mi powiedzieć: „Mam brudną rękę, ale jeśli chcesz, mogę ci ją podać na powitanie”.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Do hali przeniknął dźwięk dzwonów.
— Dziękujemy, że pozwoliłaś nam obejrzeć swoją maszynę — powiedziałem. — Może chciałabyś zobaczyć naszą? Zbliża się certyfik. Musimy iść z Jesrym nakręcić zegar.
— Byłam kiedyś na certyfiku.
— Dzisiaj mogłabyś go śledzić z tego samego miejsca co my. Bon apert.
— Bon apert. Co mi szkodzi, przejdę się z wami.
* * *
Musieliśmy biec. Cord zdjęła uprząż z narzędziami i zostawiła ją w hali, odsłaniając noszoną pod spodem kamizelkę. Jak się domyślałem, nosiła w niej sprzęt, z którym nie rozstawała się w żadnych okolicznościach. Kiedy puściliśmy się biegiem przez łąkę, kamizelka z początku podskakiwała i podzwaniała metalicznie, dopóki Cord nie dociągnęła paru pasków. Potem już z łatwością dotrzymywała nam kroku, gdy pędziliśmy przez koniczynę. Naszą łąkę skolonizowali sekularowie: wylegli na nią tłumnie i urządzili sobie piknik; niektórzy przynieśli nawet grille. Patrzyli na nas z takimi minami, jakby nasze spóźnienie i rozpaczliwy bieg były przedstawieniem urządzonym dla ich rozrywki. Dorośli wypychali dzieci do przodu, żeby lepiej widziały, a sami celowali w nas ze szpilołapów i naśmiewali się, że jesteśmy tacy przejęci.
Weszliśmy przez Łąkowe Wrota, wbiegliśmy po schodach do strażnicy, gdzie pod ścianami piętrzyły się zakurzone ławki i ołtarze, i prawie zderzyliśmy się z Lio i Arsibaltem. Lio siedział na podłodze na podkulonych nogach, Arsibalt zaś na krześle, z szeroko rozstawionymi kolanami, dzięki czemu krew płynąca mu z nosa tworzyła na podłodze zgrabną kałużę.
Lio miał spuchniętą wargę — z niej też ciekła krew — a okolice jego lewego oka przybrały ochrowy odcień, który następnego dnia z pewnością miał przejść w czerń. Wpatrywał się w ciemny kąt pomieszczenia.
Arsibalt wydał z siebie roztrzęsiony jęk, jakby przed chwilą płakał i opanowanie szlochu przyszło mu z najwyższym trudem.
— Bójka? — zapytałem.
Lio pokiwał głową.
— Wy dwaj się pobiliście, czy…
Lio pokręcił głową.
— Zostaliśmy napadnięci! — krzyknął Arsibalt, patrząc na kałużę krwi.
— Intra czy extra? — zainteresował się Jesry.
— Extramuros. Poszliśmy do bazyliki mojego staruszka; chciałem tylko sprawdzić, czy w ogóle zechce ze mną rozmawiać. Przejechał koło nas jakiś pojazd: raz, drugi, trzeci… Krążył jak drapieżny ptak, coraz bliżej, aż wyskoczyło z niego czterech ludzi. Jeden miał rękę na temblaku, więc tylko się przyglądał i dopingował tamtych trzech.
Jak jeden mąż spojrzeliśmy z Jesrym na Lio, który w lot zrozumiał, o co idzie.
— Jest do niczego — odparł. — Do niczego.
— Co jest do niczego? — spytała Cord.
Na dźwięk jej głosu Arsibalt podniósł głowę.
Lio nie należał do ludzi, którzy przejęliby się obecnością niespodziewanego gościa, ale przynajmniej odpowiedział na pytanie:
— Mój dron. Tyle czasu studiuję drogę dzwoneczków i nic.
— Na pewno nie było aż tak źle! — pocieszył go Jesry.
Zabrzmiało to zabawnie, bo przez ostatnie lata nie miał sobie równych we wmawianiu Lio, że jego dron jest kompletnie bezużyteczny.
Zamiast odpowiedzieć, Lio podniósł się z podłogi, błyskawicznie zbliżył się do niego, złapał go za skraj kaptura i ściągnął mu go na twarz. Nie dość, że Jesry chwilowo oślepł, to jeszcze udrapowany wokół ciała zawój krępował mu ruchy i okazało się, że niezwykle trudno będzie mu odsłonić oczy. Kiedy Lio leciuteńko go pchnął, Jesry stracił równowagę i musiałem go łapać w locie, żeby nie runął na ziemię.
— To ci właśnie zrobili? — domyśliłem się.
Lio skinął głową.
— Nie pochylaj się, tylko odchyl głowę do tyłu — poradziła Arsibaltowi Cord. Pokazała na nasadę nosa. — Tu jest żyła. Ściśnij ją palcami. O tak, dobrze. Nazywam się Cord. Jestem koligatką… Erasmasa.
— Miło mi — mruknął Arsibalt. Głos miał stłumiony, bo za radą Cord zacisnął palce na nosie. — Ja jestem Arsibalt, bękart bazyjskiego arcyprałata, chociaż trudno uwierzyć w coś takiego.
— Krwotok już chyba słabnie — zauważyła Cord.
Wyjęła z kieszeni dwa fioletowe zwitki, które po rozwinięciu okazały się rękawiczkami z jakiejś rozciągliwej błony. Włożyła je, a ja przyglądałem się jej zaskoczony, dopóki nie uświadomiłem sobie, że w ten sposób chce zmniejszyć prawdopodobieństwo infekcji. Mnie by to nie przyszło do głowy.
— Całe szczęście, że ze względu na słuszną posturę mam spory zapas krwi — zauważył Arsibalt. — W przeciwnym razie bałbym się, że się wykrwawię.
Niektóre kieszenie w kamizelce Cord miały wąski, podłużny kształt i były naszyte w równych rządkach. Z dwóch z nich wyciągnęła teraz tępo zakończone zatyczki z jakiegoś białego włóknistego materiału. Były wielkości jej małego palca i każdy kończył się cienką niteczką.
Читать дальше