Niespiesznie ruszyliśmy w stronę tumu. Zmniejszyliśmy nasze sfery do wielkości pięści, opletliśmy je sznurami, po czym powiększyliśmy w taki sposób, żeby napięły więżące je sieci, i sprawiliśmy, że emanowały miękkie, czerwone światło. Dzięki temu mogliśmy sobie nimi przyświecać po drodze, a kolor identyfikował nas jako dziesiętników — co było koniecznością w sytuacji, gdy za chwilę mieliśmy się przemieszać z jednorazowcami.
Po zakończeniu tych przygotowań sfery zwisały nam u bioder z prawej strony i obijały się o uda. Był to niezwykły widok, kiedy w ciemnościach dwie setki deklarantów zmierzały ze wszystkich stron do tumu. Jeśli któryś z nas chciał wyglądać jak prawdziwy saunt, brał sferę do jednej ręki i głaszcząc ją drugą dłonią, wpatrywał się w dal, jakby właśnie spłynęła na niego światłość Cnoüsa.
Czterdziestu deklarantów wstało wcześniej i zebrało się w prezbiterium. Kiedy weszliśmy do tumu, śpiewali już hymn procesjonalny apertu dziesięcioletniego. Wplecionej weń melodii nie słyszałem od dziesięciu lat — odkąd o wschodzie słońca stałem przed Bramą Dekady i patrzyłem, jak jej kamienno-stalowe odrzwia zatrzaskują się ze zgrzytem, odcinając mnie od wszystkiego, co dotąd znałem. Melodia ta przeniknęła w głąb mojego mózgu z taką siłą, że dosłownie wytrąciła mnie z równowagi. Musiałem oprzeć się o idącego obok mnie fraa — trafiło na Lio, który wyjątkowo nie wykorzystał tego do zademonstrowania rzutu przez biodro, tylko pomógł mi stanąć prosto, jakbym był przekrzywioną ikoną, i znów skupił się na rycie.
Cała muzyka była zsynchronizowana z zegarem, który pełnił role metronomu i dyrygenta, i trwała przez następny kwadrans: żadnych czytań, żadnych homilii — tylko śpiew.
Niebo było bezchmurne, toteż o wschodzie słońca światło padło prosto na kwarcowy pryzmat w gwiezdnym kręgu i spłynęło w dół prezbiterium. Muzyka umilkła. Ściemniliśmy sfery. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że światło padające z pryzmatu ma szmaragdowy odcień — ale może to tylko wzrok spłatał mi figla, bo gdy zamrugałem, przybrało taki kolor jak prześwietlona lampą w ciemnej celi skóra dłoni. Zapanowała nieznośna chwila ciszy i bezruchu, w której ogarnął nas lęk, że — tak jak w moim śnie — zegar się rozregulował i nic się nie wydarzy.
A potem główny obciążnik zaczął opadać. Czynił to codziennie o świcie, kiedy otwierała się Brama Dzienna, ale dzisiaj był dla nas wszystkich sygnałem, żebyśmy zadarli głowy i spojrzeli do góry, tam gdzie kolumny praesidium przebijały kopułę tumu. Najpierw usłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy ruch. To się działo naprawdę! Dwa obciążniki sunęły w dół po prowadnicach, powodując otwarcie Bram Roku i Dekady.
Najpierw zaparło nam dech w piersiach, potem zaczęliśmy pokrzykiwać i wiwatować; wielu ocierało łzy. Sądząc po dochodzących zza ekranu głosach, także tysięcznicy byli poruszeni. Sześcian i ośmiościan zjechały na tyle nisko, że było je wyraźnie widać. Tłum zagrzmiał triumfalnie. Oklaskiwaliśmy ciężarki zegara jak światowej sławy artystów na ceremonii rozdania nagród, ale w miarę jak opadały ku ziemi, zgiełk cichł, jakbyśmy obawiali się, że roztrzaskają się o posadzkę. Poruszały się jednak coraz wolniej i wolniej, aż znieruchomiały, znalazłszy się na szerokość dłoni nad podłogą. Wybuchnęliśmy śmiechem.
W pewnym sensie było to niedorzeczne. Zegar był zwyczajnym mechanizmem, nie miał innego wyjścia, jak w określonym momencie opuścić ciężarki. A mimo to ich widok wywoływał w nas uczucia, jakie trudno objaśnić komuś, kto ich nie doświadczył. Chór, mający teraz podjąć melodię polifoniczną, ledwie dał sobie z nią radę. Chrypa w głosach śpiewaków sama w sobie była muzyką.
Z zewnątrz dobiegł szum płynącej wody, którego śpiew nie był w stanie zagłuszyć.
Deklarant:Osoba, która przysięgła poddać się nakazom Dyscypliny Cartaskiej na okres jednego roku lub dłuższy; fraa lub suur.
— Słownik, wydanie czwarte, 3000 p.r.
— Nie ma dobrego sposobu na skonstruowanie zegara — mawiał fraa Corlandin, ucząc nas historii nowoczesnej (po Rekonstrukcji). W ten oględny sposób dawał nam do zrozumienia, że praksycy z Saunta Edhara mają trochę źle w głowach.
Nasz koncent leżał w zakolu rzeki, opływającej w tym miejscu pasmo skalistych pagórków, zakończenie łańcucha górskiego, który ciągnął się setki mil na północny wschód i z którego lodowców i pól śnieżnych rzeka brała swój początek. Nieco powyżej matemu znajdowały się katarakty; nocą, jeśli slogowie za bardzo nie hałasowali, czasem było słychać szum przelewającej się przez nie wody. Poniżej progów rzeka płynęła spokojnie i gładko, jakby wypoczywała po pełnej napięcia przeprawie, okrążając dobrze odwodnioną łąkę. W obrębie naszych murów zamknęliśmy część tej łąki i półtoramilowy fragment samej rzeki.
Na wysokości katarakty nad wąską w tym miejscu rzeką bez trudu dało się przerzucić most, toteż zazwyczaj znajdowało się tam mniejsze lub większe miasto. W niektórych epokach rosło w siłę i urzędnicy pracujący w wieżowcach spoglądali z góry na nasze twierdze; kiedy indziej podupadało i kurczyło się do rozmiarów samotnej stacji paliw albo baterii dział strzegących przeprawy. Na dnie naszego odcinka rzeki zalegały liczne zardzewiałe dźwigary i bryły omszałego sztucznego kamienia — pozostałości mostów, które w przeszłości najpierw spięły brzegi katarakty, a następnie zawaliły się i zostały zniesione na nizinę.
Większość naszej ziemi i prawie wszystkie zabudowania mieściły się po wewnętrznej stronie zakola, ale udało nam się zająć także skrawek terenu na drugim brzegu i tam zbudowaliśmy fortyfikacje: nasz mur biegł równolegle do rzeki tam, gdzie płynęła prosto, i łamał się bastionami w tych miejscach, gdzie zakręcała. W trzech z tych bastionów znajdowały się dwuskrzydłowe bramy matemów: jednorocznego, dziesięcioletniego i stuletniego (brama milenarystów była ulokowana wysoko na zboczu wzgórza i funkcjonowała nieco inaczej). Miały w określonych momentach otwierać się i zamykać, co przedstawiało pewien problem natury praksycznej — a to z tego powodu, że znajdowały się dość daleko od zegara, który z drugiego brzegu rzeki miał nimi sterować.
Praksycy postanowili wykorzystać energię wody. Daleko za murami koncentu, powyżej katarakty (czyli wysoko ponad naszymi głowami) wykuli w skalnym korycie zbiornik, a wodę z niego skierowali akweduktem na południe, prosto do tumu, omijając kataraktę, most i zakręt rzeki. Woda pokonywała krótki tunel, przez pół mili otwartego terenu skakała po kamieniach, a potem zapadała się pod ziemię i wpływała do rury zakopanej w gruncie pod okolicą, w której później wyrosły domy miastowych. Ściśnięta pod wpływem siły grawitacji, tryskała z dwóch fontann w stawie przy Bramie Dziennej. Przecinająca staw (i przechodząca między fontannami) grobla łączyła bramę z północnym skrajem głównego placu miasta.
Staw był wyniesiony powyżej poziomu rzeki i okolicznej równiny. Do jego dna dochodziły rury, zamykane potężnymi zaworami kulowymi z polerowanego granitu. Jedna z nich zasilała ciąg stawów, kanałów i fontann ozdabiających apartamenty Prymasa, a dalej na krótkim odcinku stanowiła granicę między matemem jednorocznym i dziesięcioletnim. Trzy dalsze dreny łączyły się z systemami przewodów, syfonów i akweduktów połączonych z trzema bramami i poza okresem apertów pozostawały całkowicie suche. Dopiero teraz opadające obciążniki zegara otworzyły dwa zawory, a te wpuściły wodę do systemów Bram Roku i Dekady.
Читать дальше