— Ale ja jestem inny… — zacząłem, ale cierpliwość garbusa już się najwidoczniej wyczerpała, więc dodałem: — …myślę jednak, że zatrzymam to dla siebie.
— Niezły pomysł — powiedział nieznajomy surowo.
Jak miałem mu opowiedzieć o Frizie? Jak miałem jej szukać, skoro inność jest utrzymywana w tajemnicy?
— A ty? — zapytałem po chwili kłopotliwego milczenia. — Co robisz w Branning-at-sea?
Pytanie sprawiło mu przyjemność.
— Jestem właścicielem pewnego miłego miejsca, gdzie zmęczeni mogą usiąść, głodni mogą zjeść, spragnieni mogą się napić, a znudzeni mogą się zabawić. — Zakończył swą wypowiedź, zarzucając czerwoną pelerynę na zniekształcone plecy.
— Przyjdę cię odwiedzić — powiedziałem.
— No cóż — zadumał się garbus. — Niewielu poganiaczy tam przychodzi. To nieco zbyt ekskluzywny dla nich lokal. Ale gdy już się otrzaskasz w mieście i uznasz, że potrafisz się odpowiednio zachowywać, wpadnij z odrobiną srebra w sakwie. I choć większość tego srebra ci zabiorę, z pewnością będziesz się dobrze bawił.
— Przyjdę na pewno — odrzekłem. Pomyślałem o Dziecku Śmierci i o mojej długiej podróży w poszukiwaniu Frizy, po czym zapytałem: — Jak się nazywasz i gdzie mogę cię znaleźć?
— Nazywam się Pistolet, ale nie musisz tego pamiętać. Znajdziesz mnie w „Perle” — to nazwa mojego lokalu.
— Brzmi fascynująco.
— To najbardziej fascynująca rzecz, jaką tacy jak ty kiedykolwiek widzieli — rzekł skromnie.
— Z pewnością nie ominę tego miejsca. Co robisz na tej drodze o tak później porze?
— To samo co ty. Jadę do Branning-at-sea.
— A skąd jedziesz?
— Mój przyjacielu z prowincji, twoje maniery są niewiarygodne! Ponieważ zapytałeś, odpowiadam ci: wracam od przyjaciół mieszkających poza miastem. Zawiozłem im prezenty, oni w rewanżu dali prezenty mnie. Ponieważ jednak nie są twoimi przyjaciółmi, nie powinieneś o nich pytać.
— Przepraszam. — Czułem się dotknięty tą oficjalnością, której nie rozumiałem.
— Nie rozumiesz tego wszystkiego, co? — powiedział Pistolet łagodniej. — Ale kiedy założysz buty i zakryjesz pępek, znajdziesz w tym więcej sensu. Mówię ci to wszystko teraz, chociaż gdy spędzisz rok w Branning, sam to wszystko zrozumiesz.
— Nie zamierzam pozostawać tu przez rok.
— Nie musisz tego zamierzać. Wbrew twym zamierzeniom może się zdarzyć, że spędzisz tu resztę życia. To jest takie miejsce. Jest tu wiele cudów, a cuda mogą cię zatrzymać.
— Jestem tu tylko przejazdem — powiedziałem z naciskiem. — Śmierć Dziecka Śmierci zakończy moją podróż.
Pistolet rzucił mi dziwne spojrzenie i przestrzegł:
— Mówiłem ci już, chłopcze z prowincji, oducz się tego wulgarnego języka poganiaczy. Nie przeklinaj przy lepiej od ciebie wychowanych.
— Ja nie przeklinam. Ten rudzielec nie daje nam spokoju. Jechał razem ze stadem, aby nękać Zielonookiego i mnie.
Pistolet zdecydował, że ten idiota (czyli ja) już się niczego nie nauczy. Roześmiał się i klepnął mnie po ramieniu. Ta odrobina wulgarności w nim, która skłoniła go do otwartej rozmowy, znów dała o sobie znać.
— Więc powodzenia, Lo Brudna Twarz, i niech ten diabeł zginie wkrótce z twoich rąk.
— Raczej od mojego noża — sprostowałem, pokazując mu maczetę. — Pomyśl o jakiejś piosence.
— Co?
— Pomyśl o jakiejś piosence. Jaką muzykę grają w twojej „Perle”?
Zmarszczył brwi, a ja zagrałem.
Jego oczy rozszerzyły się i znów się roześmiał. Pochylił się nad wózkiem, klepiąc się po brzuchu. To coś we mnie, co w zależności od nastroju śmieje się lub płacze, śmiało się wraz z nim przez chwilę. Grałem. Kiedy jednak dobry humor garbusa przekroczył granice mego rozumienia, przestałem grać i schowałem maczetę do pochwy.
— Poganiaczu — rzekł Pistolet, tłumiąc śmiech — miałem do wyboru: albo wyśmiać twoją ignorancję, albo uznać, że to ty ze mnie drwisz.
— Nie zamierzałem cię obrazić. Ale chciałbym, żebyś mi wytłumaczył, co cię tak rozbawiło.
— Już ci to tłumaczyłem parę razy. A ty się ciągle upierasz przy swoim. — Patrzył na moje zaskoczenie. — Zachowaj swoją inność tylko dla s i e b i e. To jest wyłącznie twoja sprawa, nikogo innego.
— Ale to była tylko muzyka.
— Przyjacielu, co pomyślałbyś o dopiero co poznanym człowieku, który po trzech minutach rozmowy podałby ci głębokość swego pępka?
— Nie widzę związku.
Pistolet klepnął się w czoło.
— Ciągle zapominam o tym, skąd sam pochodzę. Byłem kiedyś takim samym ignorantem jak ty; przysięgam! Ale nie pamiętam już, kiedy to było. — Znów był rozdrażniony. Jego nastrój zmieniał się szybciej, niż byłem w stanie nadążyć.
— Posłuchaj — powiedziałem — nie rozumiem, jakie znaczenie ma ta twoja oficjalność. Nie podoba mi się to…
— Nie tobie to oceniać — odrzekł Pistolet. — Możesz to zaakceptować lub odejść. Ale nie możesz bez przerwy lekceważyć cudzych zwyczajów, szydzić z nich i popisywać się znajomością rzeczy przeklętych.
— Czy mógłbyś mi łaskawie wyjaśnić, jakie to mianowicie zwyczaje lekceważyłem i czym się przechwalałem? Mówiłem po prostu to, co miałem na myśli.
Jego wieśniacza twarz stała się znowu twarda (do takich twardych wiejskich twarzy miałem się w przyszłości przyzwyczaić w Branning).
— Mówiłeś o Lo Zielonookim tak, jakby wraz z tobą poganiał smoki, a o Dziecku Śmierci tak, jakbyś na własne oczy oglądał jego sześciostrzałowca.
— A jak myślisz — byłem wściekły — gdzie jest teraz Zielonooki? Śpi tam przy ognisku! — Wskazałem na nasze obozowisko. — A Dziecko Śmierć…
Ogień zaskoczył nas i obróciliśmy się jak na komendę. Za nami stał Dziecko Śmierć otoczony płomieniami i uśmiechał się. Gdy lufą rewolweru przesunął do tyłu rondo kapelusza, czerwone włosy opadły mu na czoło.
— Cześć, koledzy! — parsknął.
Cienie traw i skał tańczyły na ziemi. W miejscach, gdzie płomienie lizały jego mokrą skórę, pojawiła się para.
— Ahhhhhh-ahhhhhh-ahhhhhh-aaaaaa!
To był Pistolet. Wyjąc upadł obok wózka z otwartymi szeroko ustami, które próbował zamknąć, ale bezskutecznie. Pies również wył. Ja tylko patrzyłem.
Ogień błysnął, zamigotał i zbladł. A potem został tylko zapach liści. W oczach pulsował im jeszcze oglądany przed chwilą obraz. Byłem wściekły. Na wzniesieniu przy szosie stał Zielonooki, a światło przydrożnej latarni muskało mu kolana. Pięścią ścierał zmęczenie z twarzy. Dziecko Śmierć odszedł tam, skąd przyszedł.
Za mymi plecami ruszył wózek.
Pistolet próbował usadowić się na siedzeniu i jednocześnie kierować psem. Myślałem, że nie utrzyma się i spadnie. Ale się utrzymał. Kiedy turkot wózka umilkł, wszedłem na pagórek i stanąłem obok Zielonookiego. Spojrzał na mnie… smutno?
W świetle padającym od strony drogi ostry zarys jego kości policzkowych nieco łagodził meszek młodzieńczego zarostu. Jego zacieniony oczodół był ogromny.
Wróciliśmy do ogniska. Położyłem się. Sen wkrótce zamknął mi oczy, a pod powiekami, aż do świtu, eksplodowały zdumiewające sny o Frizie.
Złamała gołębica swe białe skrzydełko. Nie będzie śpiewać już, więc trzeba zabić ją.
Jacques Brel,
Gołębica
Błyskawice i pioruny ogrzały go, mógł więc zatrzymać się i przez chwilę pomyśleć. Tam był smok. Ani on, ani nikt inny nie mógł nic słyszeć z powodu szalejących żywiołów. Tam był smok.
Читать дальше