Na ramieniu Zielonookiego pył szlaku zmienił siew błoto, gdy pomagał mi iść wzdłuż stoku. Coś wewnątrz mnie było nie w porządku. Deszcz był zimny. Dostałem dreszczy. Przestałem się mobilizować. Tak łatwo było się odprężyć…
Zielonooki potrząsał mną za ramię. Otworzyłem oczy zalewane deszczem i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było sięgnięcie po maczetę. Poganiacz jednak trzymał ją poza zasięgiem moich ramion i wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co… Co… się stało? — zapytałem. Czułem mrowienie w palcach rąk i nóg. Deszcz boleśnie szczypał mnie w uszy i usta.
Zielonooki krzyczał, jego wargi odsłaniały białe zęby. Deszcz żłobił smugi na jego brudnej twarzy i ściekał po błyszczących, mokrych włosach. Ciągle potrząsał mną za ramię, zatroskany i wściekły.
— Co się stało? — zapytałem ponownie. — Czy ja zemdlałem?
— Umarłeś! — Zielonooki patrzył na mnie z niedowierzaniem i gniewem. — Niech cię diabli, Lobey! Dlaczego musiałeś umrzeć? Po prostu poddałeś się, zdecydowałeś, że nie warto żyć, pozwoliłeś zatrzymać się sercu i zgasiłeś mózg. Umarłeś, Lobey! Umarłeś!
— Ale teraz nie jestem martwy…
— Nie . — Pomógł mi wstać. — Muzyka znowu gra. Chodźmy.
Ponownie sięgnąłem po maczetę. Tym razem Zielonooki pozwolił mi ją wziąć. W pobliżu nie było niczego, co mógłbym posiekać na kawałki. Czułem się po prostu lepiej, mając ją w ręku. Padało zbyt mocno, bym mógł grać.
Znaleźliśmy nasze wierzchowce w potoku, jęczące ze szczęścia i wesoło wymachujące wąsami. Zielonooki pomógł mi wsiąść na mego jaszczura. Na mokrym smoku, obojętnie, czy w siodle, czy na oklep, jechało się tak, jakby jego grzbiet był wysmarowany wazeliną. W końcu dotarliśmy do stada powoli brnącego przez ulewę.
Podjechał do nas Pająk.
— Więc jesteście! Już myślałem, że straciliśmy was. Jedźcie na koniec stada i pilnujcie, żeby smoki nie żarły opuncji. Zachowują się wtedy jak pijane i nie można nad nimi panować.
Pojechaliśmy więc na koniec stada i pilnowaliśmy, żeby smoki nie żarły opuncji. W myślach układałem sobie zdania, aby opowiedzieć Pająkowi o tym, co się zdarzyło. Przeżuwałem słowa, ale nie łączyły się one w żadną sensowną opowieść. Kiedy nie mogłem już tego znieść, okrążyłem stado i popędziłem po błotnistym stoku w stronę Pająka.
— Szefie, Dziecko Śmierć jest tutaj i…
Popełniłem błąd. Gdy jeździec się odwrócił, zobaczyłem, że to wcale nie Pająk. Czerwone włosy opadały mu na brwi. Odrzucił głowę do tyłu, zanosząc się potępieńczym śmiechem, który odsłaniał igłowate żaby i wywoływał uderzenia piorunów. Nagi na swym smoku, wywijał nad głową czarno-srebrnym kapeluszem. Dwa rewolwery zwisały w olstrach przy jego biodrach, a ich kolby lśniły mlecznym blaskiem. Gdy jego smok stanął dęba, zobaczyłem przypięte do bosych stóp ostrogi, które z okrucieństwem wbijał w bok jaszczura.
Oszołomiony, przetarłem zalewane deszczem oczy. Złudzenie prysło. Oniemiały ze zdumienia, pognałem z powrotem na skraj stada.
Jean Hartów? Chrystus, Orfeusz, Bilfy Kid — to rozumiem. Ale nie mogę pojąć, jak takiego młodego, ciężko pracującego pisarza jak ty mogła aż tak omotać ta Wielka Biała Dziwka?!
Chociaż, prawdę mówiąc, wcale się temu nie dziwię.
Gregory Corso,
W rozmowie
To nie jest tak, że miłość czasami się myli. Ona sama jest pomyłką. Zakochujemy się, gdy nasza wyobraźnia idealizuje inne osoby. Pewnego dnia te fantasmagorie znikają, a wraz z nimi umiera miłość.
Ortega y Gasset,
O miłości
Byłem otępiały ze zmęczenia i machinalnie wypełniałem swe obowiązki. Minęła prawie godzina, zanim zorientowałem się, że przestało padać. I że zmienił się krajobraz.
Skały zostały za nami. Mokre krzaki i płożące się pędy szeleściły pod pazurami smoków. Pasmo szarego gruntu ciągnęło się po lewej, biegnąc w dół niewielkiej pochyłości.
— Czy my poruszamy się po tej śmiesznej kamiennej wstędze? — zapytałem Śmierdziela.
Ten zachichotał i zaślinił się.
— Hej, Lobey, założę się, że to pierwsza szosa, jaką widzisz w życiu, nie?
— Chyba tak — powiedziałem. — Co to znaczy „szosa”?
Jadący obok Nóż parsknął śmiechem. Śmierdziel oddalił się. Po raz pierwszy słyszałem o czymś takim. Trzy czy cztery wózki przetoczyły się drogą, zanim zorientowałem się, dlaczego ją utwardzono. Bardzo sprytnie. Uważnie przyglądałem się kolejnemu nadjeżdżającemu wózkowi. Było późne popołudnie i byłem już tak zmęczony, że nawet gdyby przed moimi oczyma pojawiły się wszystkie cuda świata, nie wywarłoby to na mnie większego wrażenia.
Wózki były ciągnięte przez różne czworo- lub sześcionożne zwierzęta, w większości zupełnie mi nie znane. Nie należało się jednak temu dziwić, kiedy w obrębie naszej własnej rasy mogły się rodzić najrozmaitsze monstra. Na widok jednego z wózków drgnąłem.
Był niski, wykonany z czarnego metalu i nie ciągnęło go ani nie pchało żadne zwierzę. Pojazd z warkotem przemknął szosą z szybkością dziesięciokrotnie większą niż pozostałe i zniknął dymiąc, zanim zdążyłem mu się przyjrzeć. Smoki, ignorujące wózki, teraz wystraszyły się i syczały. Widząc moje zdziwienie, Pająk krzyknął:
— To po prostu jeden z cudów Branning-at-sea!
Zawróciłem, aby uspokoić podniecone smoki.
Kiedy ponownie spojrzałem na drogę, zobaczyłem obraz. Był namalowany na dużej planszy stojącej na poboczu, tak aby mogli go widzieć wszyscy przejeżdżający. Obraz przedstawiał twarz młodej kobiety o włosach białych jak wata i dziecięcym uśmiechu. Miała kształtny podbródek i zielone oczy, które wyrażały przyjemne zaskoczenie. Jej wargi były lekko rozwarte, ukazując małe zęby.
GOŁĘBICA MÓWI: „PRZYJEMNIE JEST MIEĆ JEDNEGO? DZIEWIĘCIU LUB DZIESIĘCIU JEST JESZCZE PRZYJEMNIEJ!”
Przesylabizowałem napis i zmarszczyłem brwi. Batt był w pobliżu, więc krzyknąłem do niego:
— Hej, kto to?
— Gołębica! — zawył, strząsając czarne włosy z ramion. — On chce wiedzieć, kto to jest Gołębica!
Pozostali również zaczęli się śmiać. Im bardziej zbliżaliśmy się do Branning-at-sea, tym częściej stawałem się obiektem żartów. Postanowiłem trzymać się blisko Zielonookiego; on się ze mnie nie śmiał. Na plecach i karku poczułem pierwszy powiew wieczornego wiatru, który wysuszył krople potu, zanim zdołały pojawić się nowe. Byłem pochłonięty patrolowaniem stada, gdy nagle Zielonooki zatrzymał się i wskazał przed siebie. Spojrzałem więc we wskazanym kierunku.
Właśnie przekroczyliśmy grzbiet wzgórza, za którym teren opadał łagodnie ku czemuś, co gdyby było odległe o dwadzieścia metrów, byłoby wspaniałą zabawką. Było to jednak odległe o dwadzieścia kilometrów! Biegnące z różnych stron szosy wpadały w ten biało-aluminiowy chaos nad purpurową wodą. Ktoś zaczął to budować, a potem owo coś wyniknęło się spod kontroli i zaczęło budować się samo. Były tam wielkie place, gdzie kaktusy i palmy wyrastały i więdły; pojedyncze wzgórza, gdzie drzewa i trawniki sąsiadowały z pojedynczymi domami; całe dzielnice małych domków ściśle upakowanych przy krętych ulicach. Wypływające z przeszklonych doków statki przecinały wieczorne wody, kierując się do swych portów.
— Branning-at-sea — powiedział Pająk, który znalazł się obok mnie. — To właśnie ono.
Zamrugałem. Słońce kładło przed nami cienie, ogrzewało nam karki i odbijało się w oknach wieżowców.
Читать дальше