Muzyka milionów stapiała się w hymn, podobnie jak wówczas, gdy próbujemy zasnąć, a coś dzwoni nam w uszach. W wiosce, gdy widzisz jakąś twarz, to jest ci ona znana, wiesz, jaka jest i czego się można po niej spodziewać; wiesz, jak się śmieje, jak przeklina, jakie miny lubi, a jakich unika. Tu jedna twarz ziewa, inna je, kolejna jest wystraszona, następna pragnie miłości, a jeszcze inna wrzeszczy; każda z nich jest otoczona tysiącem innych i żadnej nie widzi się więcej niż raz. Starasz się jakoś uporządkować sobie w głowie, aby znaleźć miejsce dla wszystkich tych twarzy; znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by złożyć te wszystkie ćwierćemocje. Kiedy przekraczasz bramy Branning-at-sea, opuściwszy prowincję, mimo wszystko z miejscem, z którego pochodzisz, łączy cię słownictwo, za pomocą którego próbujesz opisać to, co cię otacza: rzeki mężczyzn i strumienie kobiet, burze głosów, deszcze palców i dżungle ramion. Ale to nie jest w porządku w stosunku do Branning. Ani też w stosunku do prowincji.
Wędrowałem ulicami miasta z wiszącą u boku maczetą, na której nie dawało się grać. Gapiłem się na budynki pięciopiętrowe, dopóki nie ujrzałem budynków dwudziestopiętrowych. Na te gapiłem się z kolei, dopóki nie zobaczyłem budynku o tak wielu piętrach, że nie byłem w stanie ich policzyć, ponieważ w połowie liczenia (czyli gdy doliczyłem do około dziewięćdziesięciu) zgubiłem się, wciąż popychany przez tłumy.
Było tam kilka pięknych ulic, gdzie drzewa ocierały się liśćmi o ściany. Było też wiele brudnych zaułków, gdzie śmiecie gromadziły się na chodnikach, a domy były tak stłoczone i wąskie, że nawet powietrze nie mogło się w nich poruszać, nie mówiąc już o ludziach. Nieruchome powietrze, nieruchomi ludzie — wszystko tam gniło.
Na murach wisiały poobrywane plakaty przedstawiające Gołębicę. Gdzieniegdzie były też inne plakaty. Minąłem grupkę chłopców trącających się łokciami przed plakatem marszczącym się na ogrodzeniu. Przecisnąłem się między nimi, aby go obejrzeć.
Z pstrokatego tła spoglądały dwie kobiety o głupkowatym wyrazie twarzy. Napis głosił:
TE DWIE IDENTYCZNE BLIŹNIACZKI NIE SĄ TAKIE SAME
Dzieciaki chichotały i popychały się. Coś musiałem na tym plakacie przeoczyć. Odwróciłem się i powiedziałem do jednego z chłopców:
— Nie rozumiem tego.
— Co? — Chłopak miał piegi i sztuczną rękę. Podrapał się po czole plastykowymi palcami. — Jak to, nie rozumiesz?
— Co jest śmiesznego w tym plakacie?
Najpierw niedowierzanie, a potem śmiech.
— Jeśli nie są takie same — wybuchnął chłopak — to znaczy, że są i n n e!
Wszyscy się roześmieli. Ich lubieżny śmiech był urozmaicony szyderczymi parsknięciami.
Oddaliłem się. Szukałem muzyki, ale nic nie było słychać. Poszukiwanie i nasłuchiwanie, gdy chodniki i tłumy nie są w stanie znieść więcej twoich pytań — oto czym jest samotność, Frizo. Ściskając maczetę, błąkałem się ulicami aż do wieczora, samotny, zagubiony w Wielkim Mieście.
Nakładające się na siebie dźwięki sonaty wiolonczelowej Kodaly’ego! Obróciłem się na pięcie. Płyty chodnika były tu czyste i nie popękane. Na rogach ulic rosły drzewa. Budynki piętrzyły się wysoko za mosiężnymi bramami. Muzyka rozwijała się wewnątrz mej głowy. Mrugając spoglądałem na bramy. Wybrałem jedną z nich. Chwiejnym krokiem wszedłem na niewysokie stopnie i uderzyłem rękojeścią maczety w kraty.
Rozległ się dzwonek, który przestraszył mnie, ale mimo to uderzyłem ponownie.
Nabijane mosiężnymi ćwiekami drzwi budynku uchyliły się. Po chwili odblokowana została brama i z grzechotem odsunęła się na bok. Ostrożnie ruszyłem chodnikiem, zerkając w cień za drzwiami. Wreszcie wszedłem do środka, oślepiony słońcem; towarzyszyła mi tylko muzyka.
Moje oczy przyzwyczajały się do przyćmionego światła. W górze było okno z witrażem przedstawiającym smoka na wysokiej skale.
— Lobey?
Ale mam przeciw tobie to, że odstąpiłeś od twej pierwotnej miłości.
Apokalipsa św. Jana, rozdz. 2, ustęp 4 (Biblia Tysiąclecia)
Gdy rozpatruję takie sprawy, największą trudność sprawia mi koncentrowanie się na ich istocie. Ani ja, ani nikt inny nie jest w stanie o tym pisać… Już sama próba opisania tego w kategoriach problemów moralnych przekracza moje możliwości. W takich przypadkach pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że ponownie uda mi się określić istotę problemu i że, pomimo mej ignorancji, zdołam rozpocząć wszystko od nowa.
James Agee, List do ojca Ffye’a
Gdzie jest ten kraj? Jak można się tam dostać? Trafi tam tylko ten, kto jest urodzonym kochankiem z wrodzoną skłonnością do filozofii.
Plotyn,
Inteligencja, idea i jestestwo
Pająk spoglądał na mnie znad biurka, przy którym czytał.
— Pomyślałem sobie, że to pewnie ty — powiedział.
W cieniu za nim widać było książki. La Dire miała ich kilkaset Tu jednak półki wypełnione były nimi od podłogi po sufit.
— Chciałbym… moje pieniądze. — Znów spojrzałem na biurko.
— Usiądź — rzekł Pająk. — Chcę z tobą porozmawiać.
— O czym? — zapytałem. Nasze głosy zwielokrotniało echo. Muzyka prawie ucichła. — Muszę ruszać w drogę, by wydostać Frizę i by znaleźć Dziecko Śmierć.
Pająk skinął głową.
— Dlatego właśnie sugeruję, byś usiadł.
Nacisnął jakiś przycisk i stożek światła, w którym tańczyły pyłki, oświetlił onyksowy taboret. Usiadłem powoli, trzymając w ręku maczetę. Podobnie jak o świcie w zdenerwowaniu przerzucał z ręki do ręki pejcz, teraz Pająk robił to samo z białą, kruchą czaszką jakiegoś gryzonia.
— Co wiesz o mitologii, Lobey?
— Znam tylko historie, które opowiadała mi La Dire w naszej wiosce. Ona opowiadała je wszystkim młodym ludziom, niektóre z nich po kilka razy. A my opowiadaliśmy je sobie nawzajem, aż zapadły nam głęboko w pamięć. Ale później pojawiły się inne dzieci, którym musiała to opowiadać.
— Pytam jeszcze raz: co wiesz o mitologii? Nie pytam, jakie znasz mity ani skąd one się biorą, ale po co je mamy i do czego nam służą.
— Ja… nie wiem — powiedziałem. — Gdy opuszczałem wioskę, La Dire opowiedziała mi mit o Orfeuszu.
Trzymając w dłoniach czaszkę, Pająk pochylił się ku mnie.
— Dlaczego? — zapytał.
— Ja nie… — Zastanowiłem się. — Aby wskazać mi drogę?
Niczego innego nie potrafiłem wymyślić.
— Czy La Dire była inna?
— Ona była…
Przypomniałem sobie lubieżność, jaka przebijała w śmiechu chłopców gapiących się na plakat; nie rozumiałem jej, ale czułem, że na jej wspomnienie czerwienią mi się uszy. Pamiętam, w jaki sposób Easy, Mały Jon i Lo Hawk próbowali przełamać moje przygnębienie po śmierci Frizy oraz jak próbowała to zrobić La Dire; robiła to podobnie, a jednak inaczej.
— Tak — przyznałem. — Ona była inna.
Pająk kiwnął głową i zabębnił zgrubiałymi palcami po blacie biurka.
— Czy rozumiesz inność, Lobey?
— Żyję w świecie, w którym jedni są inni, a drudzy nie. Sam odkryłem w sobie inność zaledwie kilka tygodni temu. Wiem, że świat zmierza ku niej z każdym uderzeniem wielkiego rock and rolla, ale nie rozumiem jej.
Po skupionej twarzy Pająka przeniknął uśmiech.
— Nie różnisz się w tym od pozostałych. Wiemy dobrze, czym inność nie jest, ale na tym kończy się nasza wiedza.
— A czym ona nie jest? — zapytałem.
— Nie jest telepatią, nie jest telekinezą, choć prawdopodobieństwo wystąpienia takich zdolności u innych jest wyższe niż u pozostałych. Posłuchaj, Lobey: Ziemia, nasz świat, piąta planeta Układu Słonecznego oraz dwunożny gatunek zamieszkujący jej cienką, wilgotną powłokę — wszystko to się zmienia. Nic nie pozostaje stale takie samo. Niektórzy akceptują te zmiany, a inni zamykają oczy, zatykają sobie uszy i zaprzeczają wszystkiemu. Chichot, drwina i szyderstwo — tak zachowywali się ludzie starej rasy, gdy myśleli, że nikt ich nie widzi. Przejęliśmy opuszczony przez nich świat i teraz dzieje się w nim coś nowego, coś, czego nawet nie można zdefiniować za pomocą słownictwa, jakie nam pozostawiła ludzkość. Musisz przyjąć znaczenie inności tylko w taki sposób: nie da się ona zdefiniować; jesteś w nią zaangażowany; jest wspaniała, przerażająca, głęboka, nie poddająca się wytłumaczeniom, nie dająca się przejrzeć na wylot; a jednak wymaga ona od ciebie podróży, określa punkty startu i postoju, może sprawić, że motorem twojego działania będzie miłość lub nienawiść, a nawet zmusić cię abyś usiłował zabić Dziecko Śmierć…
Читать дальше