— Najlepsze pomysły zawsze są najprostsze — mówi Lull, showman oddechologii.
Pożegnawszy się z poskrzypującym swoim trójkołowcem doktorem, Lull odprowadza Aj do hotelu. Ciężarówki i mikrobusiki maruti toczą się prostą białą drogą, trąbiąc licznymi klaksonami. Thomas Lull unosi rękę, pozdrawiając kierowców, których kojarzy. Nie powinno go tutaj być. Powinien odesłać ją machnięciem dłoni i uśmiechem, a gdy tylko zniknie mu z oczu, zabrać torbę i pójść na dworzec autobusowy. Sam nie wie dlaczego mówi:
— Powinnaś wrócić na jeszcze jeden seans. Opanowanie tej techniki trochę zajmuje.
— Nie wydaje mi się, panie profesorze Lull.
— Czemu?
— Bo pana już tu pewnie nie będzie. Widziałam walizkę na łóżku. Pan dzisiaj wyjeżdża.
— A skąd ten pomysł?
— Bo pana znalazłam.
Thomas Lull się nie odzywa. Czytasz mi w myślach? — myśli. Do brzegu zalewu przybija dłubanka wioząca elegancko ubranych uczniów, bulgocąc alkoholowym silniczkiem.
— Wydaje mi się, że chce pan wiedzieć, jak pana znalazłam — dodaje łagodnie Aj.
— Tak ci się wydaje?
— Tak, bo najłatwiej byłoby panu po prostu wyjechać, a nadal pan tu jest. — Zatrzymuje się, unosi głowę, śledząc ptaka o ostrym dziobie i gniewnych oczach, szybującego w dół z wieży pastelowego kościoła św. Tomasza, poprzez liście palm o pniach pomalowanych w ostrzegawcze biało-czerwone pasy, by usiąść na krawędzi moczących się w wodzie koprowych wydmuszek. — Czapla siodłata, Ardeola grayii —mówi, jakby pierwszy raz słyszała te słowa. — Hm. — Idzie dalej.
— Wyraźnie chcesz, żebym o to zapytał.
— Jeśli to pytanie, odpowiedź brzmi: zobaczyłam pana. Chciałam pana znaleźć, ale nie wiedziałam, gdzie pan jest, więc bogowie pokazali mi pana w Thekkady.
— Jestem w Thekkady, bo nie chciałem, żeby ktoś mógł mnie znaleźć, bogowie czy ktokolwiek inny.
— Wiem o tym, ale ja nie dlatego pana szukałam. Chciałam pana znaleźć, bo mam takie zdjęcie.
Wyciąga palmera. Obraz jest rozmyty: mimo palmowych liści światło słoneczne jest bardzo silne. Zdjęcie zrobiono w równie słoneczny dzień, trzech Zachodniaków mruży oczy przed świątynią Padmanabhaswamy w Thiruvananthapuram. Jeden to mężczyzna o nieco ziemistej cerze, kobieta pochodzi z południowych Indii. Facet obejmuje kobietę w talii. Trzecim jest wyszczerzony Thomas Lull, w hawajskiej koszuli i okropnych szortach. Kojarzy to zdjęcie. Zrobili je siedem lat temu, po konferencji w New Delhi, kiedy spędził miesiąc, podróżując po świeżo podzielonych Indiach, lądzie, który zawsze go w równym stopniu fascynował, odpychał i przyciągał. Sprzeczności Kerali zatrzymały go o tydzień dłużej niż planował; jej perfumy z kurzu, piżma i smażących się w słońcu kokosowych mat, to poczucie odwiecznej wyższości nad przerytą kastami Północą, mroczni, cuchnący, chaotyczni bogowie i ich krwawe obrzędy, to dawne i skuteczne uświadomienie sobie politycznej prawdy, że komunizm polega na obfitości, nie na niedoborze; i ciągle nowe, wyrzucane przez fale skarby i podróżnicy.
— Bez dwóch zdań, to ja — przyznaje.
— A tych dwoje pan rozpoznaje?
Serce Lulla bije mocniej.
— Jacyś turyści — kłamie. — Pewnie mają dokładnie takie samo zdjęcie. A powinienem?
— Sądzę, że to mogą być moi prawdziwi rodzice. Próbuję ich znaleźć. Właśnie dlatego poprosiłam bogów, żeby pana odszukali.
Teraz z kolei Thomas Lull staje jak wryty. Przejeżdża ciężarówka ozdobiona wizerunkami Śiwy, jego żony i synów, ciągnąc za sobą falę kurzu i muzyki filmi z Chennai.
— A skąd masz to zdjęcie?
— Firma prawnicza w Varanasi, w Bharacie, wysłała mi je na osiemnaste urodziny.
— A twoi adopcyjni rodzice?
— Są z Bangalore. Wiedzą, co robię. Mam ich błogosławieństwo. Zawsze wiedziałam, że jestem adoptowana.
— Masz jakieś ich zdjęcie?
Przewija do zdjęcia przedwcześnie wyrośniętej nastolatki siedzącej na stopniach werandy, kolana grzecznie złożone razem, ręce wokół łydek, broniące dostępu do dziewictwa. Nie ma jeszcze tilaki Wisznu. Za nią stoją mężczyzna i kobieta o południowoindyjskiej urodzie, ubrani po zachodniemu. Wyglądają na ludzi, którzy wobec swojej córki będą zawsze otwarci, szczerzy i zachodni, nie będą przeszkadzać jej w drodze do odkrycia samej siebie. Wraca do fotografii przed świątynią.
— A to, mówisz, są twoi prawdziwi rodzice?
— Tak podejrzewam.
„Niemożliwe”, chce powiedzieć Thomas Lull. Ale milczy, choć, milcząc, grzęźnie w kłamstwie. Nie, Thomas, grzęźniesz w kłamstwie za każdym krokiem. Twoje życie jest zbudowane z kłamstw.
— Nie pamiętam ich — mówi Aj. Głos ma beznamiętny i neutralny, podobnie jak cień na jej powiekach. Mogłaby mówić o formularzu podatkowym. — Kiedy dostałam to zdjęcie, nie czułam nic. Ale mam jedno takie wspomnienie: tak stare, że wygląda trochę jak sen. Biały koń. Biegnie, podbiega do mnie i staje dęba z kopytami w powietrzu, całkiem jakby tańczył. Tylko dla mnie. O, widzę go. Bardzo go lubię. To chyba jedyne, co pamiętam z tamtego czasu.
— A ci prawnicy nic nie wyjaśniają?
— Niestety. Miałam nadzieję, że może pan mi pomoże. Ale pan chyba nic nie wie, muszę pojechać do Varanasi i znaleźć tych prawników.
— Tam zaraz wybuchnie wojna.
Aj ściąga brwi. Tilaka się marszczy. Thomas Lull czuje, jak ściska mu się serce.
— To będę musiała powierzyć swoje bezpieczeństwo bogom — oświadcza. — Na podstawie tego zdjęcia powiedziały mi gdzie pan jest, może poprowadzą mnie i w Varanasi.
— Bardzo przydatni ci bogowie.
— Jeszcze jak, panie profesorze. Nigdy mnie nie zawiedli. Są jak aura wokół ludzi i przedmiotów. Oczywiście nie od razu zrozumiałam, że nie każdy ich widzi. Najpierw myślałam, że to po prostu z grzeczności, że wszyscy są nauczeni nie mówić, co widzą, a ja jestem niekulturalną i niewychowaną dziewczynką, która wykrzykuje wszystko na głos. Potem zorientowałam się, że oni nic nie widzą i nic nie wiedzą.
William Blake jako obszarpany siedmiolatek zobaczył w Londynie platan rojący się od aniołów. Tylko interwencja matki uratowała go przed spraniem przez ojca. Zadufanie i kłamstwo. Całe życie później ten sam wizjoner zajrzał w oko słońca i ujrzał niezliczony dwór Ojca Niebieskiego śpiewający „Święty święty święty jest Pan Bóg Zastępów”. Thomas Lull każdego powszedniego poranka mrużył oczy, zerkał w kansaskie słońce, lecz nie widział nic oprócz syntezy termojądrowej i kwantowych niepewności. Czuje napięcie w dole brzucha, ale to nie stary wąż seksualnego oczekiwania, znajomy z plażowego podrywania ciepłych od słońca turystek z plecakami. To coś innego. Fascynacja. Strach.
— Dowolną osobę albo przedmiot? — pyta.
Aj przechyla głowę. To coś pośredniego pomiędzy zachodnim skinieniem a indyjskim okrężnym gestem.
— No więc kto to jest? — Thomas Lull wskazuje na blaszany stragan z palmowym napojem, gdzie siedzi pan Sooppy, odganiając się od much postrzępionym egzemplarzem „Thiruvananthapuram Timesa”.
— Sandeep Sooppy. Sprzedaje napoje i mieszka na Joy of the People Road 1128.
Thomas Lull czuje, że moszna powoli kurczy mu się ze strachu.
— I nigdy w życiu go nie spotkałaś.
— Nigdy go nie spotkałam. Pana przyjaciela, doktora Ghotse, też nie.
Przejeżdża zielono-żółty autobus. Aj znów przekrzywia głowę, mruży oczy, odczytuje numer rejestracyjny.
— A ten autobus należy do Nalakatha Mohanana, choć prowadzi pewnie ktoś inny. Jest dawno po dacie przeglądu technicznego. Nie radzę wsiadać.
Читать дальше