Lubiła towarzystwo Thomasa Lulla. Był zabawny, umiał mówić, miał poczucie humoru. Wiele ich łączyło: wartości, poglądy. Filmy, książki. Jedzenie: legendarne Meksykańskie Piątki. Od tego wszystkiego dość daleko było jednak do pieprzenia się od tyłu na mokrej terakocie kabiny prysznicowej Terminalu 4, choć w pewnym sensie… wcale nie. Bo gdzie się zaczyna miłość, jak nie w bliskości? Zaczynasz lubić to, co widujesz codziennie. Chłopaka po drugiej stronie płotu. Kolegę spotykanego przy baniaku z wodą. Przyjaciela przeciwnej płci, z którym zawsze byłaś blisko. Wiedziała, że zawsze coś do Lulla czuła — po prostu nie umiała tego nazwać, ani w żaden sposób zadziałać, dopóki wyczerpanie, frustracja i zaburzenie nie wytrąciły jej z własnej Liso-Durnauowości.
On już takie miewał. Pamiętał imiona ich wszystkich oraz niektóre twarze. Opowiedział jej o nich, kiedy reszta wróciła do rodzin i partnerów, a zostało tylko ich dwoje, dzbanek margarity i dopalające się oliwne lampki. Nigdy nie studentki, jego żona była zbyt dobrze znana w kampusie. Przeważnie jednorazowe numerki na wyjazdowych konferencjach, raz mejlowy romans z pewną pisarką z Sausalito. A teraz ona, kolejne nacięcie na nodze od łóżka. Nie umiała powiedzieć, w którym miejscu to się skończy. Ale nadal kręciły ich prysznice.
Po kolacji i drinkach wyplątali się z konwersacyjnego supła i przez mosty na Cherwell udali do tańszej części miasta. Były tu studenckie bary, które nie poddały się korporacyjnemu usieciowieniu. Z jednego piwa zrobiły się dwa, potem trzy, bo lali tu sześć niepasteryzowanych gatunków.
W połowie czwartego Lull powiedział:
— L. Durnau. — Uwielbiała to określenie. — Gdyby coś się ze mną stało, wszystko jedno co, tak się mówi, „gdyby coś się stało”, prawda? Zajmiesz się Alterre?
— Jezu, Lull. — Tak do niego mówiła. Lull i L. Durnau. Za dużo L i U. — Spodziewasz się czegoś? Coś… masz?
— Nie, nie, nie. Po prostu, nigdy nic nie wiadomo. Tobie ufam, że byś je poprowadziła jak trzeba. Żeby nie oblepiali chmur jakimiś pieprzonymi reklamami coca-coli.
Reszty niepasteryzowanych, niefiltrowanych nigdy nie spróbowali. Gdy szli ku akademikom przez ciepłą, zgiełkliwą noc, Lisa powiedziała:
— Tak. Zajęłabym się. Jeśli tylko przekonasz kadrę, mogę się opiekować Alterre.
Dwa dni później wrócili do Kansas City ostatnim nocnym lotem; obsługa zamykała za nimi lotnisko. Tylko jet lag sprawiał, że jadąc na uczelnię, Lisa nie zasnęła. Wysadziła Thomasa Lulla na przedmieściu przed jego obrośniętym zielenią domem.
— Na razie — szepnęła.
Wiedziała, że nawet o trzeciej nad ranem nie należy się spodziewać pocałunku. Kiedy weszła do siebie po schodach, otworzyła siatkowe drzwi i cisnęła torbę na podłogę, skumulowany w ciele szok rozjechał ją jak ciężarówka. Skierowała ciało do wielkiego łóżka. Zadzwonił palmer. Zastanowiła się, czyby nie odebrać. Lull.
— Możesz tu przyjechać? Coś się stało.
Nigdy, przenigdy nie słyszała, by jego głos brzmiał w ten sposób. Przerażona, ruszyła samochodem przez szarzejący przedświt. Na każdym skrzyżowaniu wyobraźnia wchodziła na kolejny poziom lęków i potencjalnych możliwości, ale w ich tle krył się jeden podstawowy strach: zostali wykryci. Paliły się wszystkie światła, drzwi były otwarte.
— Hej, jest tam kto?
— Tutaj.
Siedział na starej skórzanej kanapie z wygiętym oparciem, którą pamiętała z wydziałowych grill party i niedzielnych Dni Sportu. Kanapa i dwa wysokie regały na książki były jedynymi meblami w pokoju. Resztę wyniesiono. Podłoga była goła, w ścianach tkwiły haki po obrazach, wyglądając jak hiszpańskie pytajniki.
— Nawet koty — powiedział Thomas Lull. — Nawet ich mysz do zabawy. Uwierzysz? Mysz do zabawy. Powinnaś zobaczyć mój pokój. Tam sobie nie pożałowała. Zajęła się każdą książką, płytą i teczką. To chyba nie tyle rozstanie z żoną, ile pożegnanie z kolekcją ulubionych włoskich oper.
— Coś ci powiedziała?
— Wcześniej? Nic. Wszedłem i wszystko było tak jak widzisz. I to. — Uniósł kawałek papieru. — Standardowy tekst, że nie sprawdzało się, przykro mi, ale to było jedyne wyjście. Nie próbuj się ze mną kontaktować. Widzisz, ma na tyle inicjatywy, żeby bez słowa ostrzeżenia wszystko spakować i pozabierać, ale kiedy przychodzi do czułego pożegnania, wali wszystkimi, kurwa, najbardziej wytartymi schematami. Cała ona. Cała ona.
Zaczął dygotać.
— Thomas. Chodź, nie możesz tutaj zostać. Chodź, pojedziemy do mnie. W pierwszej chwili zdziwił się, a potem kiwnął głową.
— Tak. Dziękuję ci.
Lisa wzięła jego torbę i ruszyli do samochodu. Nagle wydał się jej bardzo stary i niepewny. W domu zaparzyła mu herbatę, którą popijał, kiedy ścieliła mu łóżko dla gości — na wszelki wypadek.
— Mogę? — poprosił. — Mogę przyjść do ciebie? Nie chcę być sam.
Ułożył się plecami do niej i objął rękoma. Za każdym razem, gdy osuwała się w sen, płoszyły ją ostre jak fotografie obrazy zbezczeszczonego pokoju i Lulla, małego jak chłopiec na wielkiej, dorosłej sofie. W końcu usnęła, gdy szarość przedświtu wypełniła jej wielką sypialnię.
Pięć dni później, kiedy już wszyscy powiedzieli mu, że „co za menda”, i że świetnie sobie radzi, że wyjdzie z tego i znów będzie szczęśliwy, że zawsze ma jeszcze pracę/przyjaciół/siebie, Thomas Lull bez słowa ostrzeżenia zniknął ze świata, realnego i wirtualnego. Lisa nigdy więcej go nie widziała.
* * *
— Proszę mi wybaczyć, ale to dość nieortodoksyjny sposób leczenia astmy — mówi doktor Ghotse.
Aj czerwienieje, oczy wyłażą jej na wierzch, wygina palce. Tilaka drży.
— Jeszcze parę sekund — mówi Thomas Lull. Czeka, aż ona nie będzie mogła wytrzymać i jeszcze sekundę. — Dobra, wdech. — Aj otwiera usta i ekstatycznie, z sapaniem wciąga powietrze. Thomas Lull zatyka je dłonią. — Przez nos. Zawsze przez nos. Pamiętaj, usta do gadania, nos do oddychania.
Zabiera rękę, obserwuje powolne nadymanie się jej okrągłego brzuszka.
— Nie prościej wziąć leki? — stwierdza doktor Ghotse. Bardzo delikatnie trzyma maleńką filiżankę w obu dłoniach.
— Cały sens tej metody w tym — wyjaśnia Thomas Lull — że potem już nigdy nie potrzebuje się leków. I trzymaj.
Doktor Ghotse przypatruje się Aj, znów opróżniającej płuca długim, świszczącym wydechem przez nos, a następnie wstrzymującej oddech.
— Bardzo to podobne do pranajamy.
— Metoda jest z Rosji, z czasów kiedy ludzi nie było stać na leki przeciwastmatyczne. — Thomas Lull obserwuje wydech Aj. — I znów trzymaj. Teoria jest bardzo prosta, jeśli tylko się zaakceptuje fakt, że wszystko, czego uczono cię przedtem o oddychaniu jest kompletną bzdurą. Według doktora Butejki tlen to trucizna. Korodujemy od chwili urodzenia. Astma jest reakcją organizmu, który próbuje nie przyjmować już tego trującego gazu. Ale my cały czas łazimy z otwartymi gębami, jak wielkie walenie, nabieramy pełne płuca tlenu i powtarzamy sobie, że robi nam dobrze. Metoda Butejki to po prostu próba zrównoważenia O 2i CO 2, a to oznacza, że musisz pozbawić płuca tlenu, żeby nagromadzić w nich zdrową ilość dwutlenku węgla. Czyli robisz to, co Aj teraz. I wdech. — Aj, pobladła, odrzuciła głowę do tyłu i nabrała powietrza. — Dobra, oddychaj normalnie, ale przez nos. Jeśli poczujesz panikę, kilka rund wstrzymywania oddechu, ale nie otwieraj ust. Przez nos, zawsze przez nos.
— Wygląda na podejrzanie proste — mówi doktor Ghotse.
Читать дальше