Dopóki się nie odezwał, nie miał pomysłu. Odkąd przycumował do brzegu zalewu stary kettuwallam do wożenia ryżu, jasno mówił, że będzie tu tylko dopóki wiatr nie wydmuchnie go gdzie indziej. Wiatr dmuchał, palmy się chwiały, chmury przelatywały, nie roniąc deszczu, a Thomas Lull tkwił na miejscu. Z czasem pokochał tę łódź i poczucie plażowego wykorzenienia — fakt, że nigdy nie będzie musiał przed nikim się wykazywać. Ale ona znała jego nazwisko.
— Może na Lankę.
— Wyspa demonów — mówi doktor Ghotse.
— Wyspa plażowych barów — ripostuje Lull. Schubert dociera do końca. Wodne dzieciaki nurkują i pluskają, śniade, uśmiechnięte twarze pokryte drobnymi kroplami. Pomysł jednak wrył mu się w głowę i nie chce wyjść. — Może nawet popłynąłbym łodzią do Malezji albo Indonezji. Są tam wyspy, na których nikt nie pozna mojej twarzy. Mógłbym sobie otworzyć małą, fajną szkółkę nurkowania. O, no właśnie… A zresztą, nie wiem.
Odwraca się. Doktor Ghotse też to czuje. Od mieszkania na wodzie robisz się wrażliwy na wibracje jak rekin. Salve Vagina kołysze się delikatnie od kroków na trapie. Ktoś wszedł na pokład. Gdy przemieszcza się po nim, kettuwallam lekko się przechyla.
— Halo? Tam jest bardzo ciemno. — Aj przykuca i przechodzi pod kokosową matą na rufowy pokład. Ma na sobie ten sam powiewny szary strój co wczoraj wieczorem. W dziennym świetle jej tilaka jeszcze bardziej rzuca się w oczy. — Przepraszam, widzę, że jest z panem doktor Ghotse. To ja przyjdę później…
Powiedz to, myśli Thomas Lull. Jej bogowie dali ci jedną szansę — odeślij ją, zniknij i nie oglądaj się za siebie. Tylko że ona, nie spotykając go, znała jego nazwisko, zna też nazwisko doktora Ghotse, a Thomas Lull nie potrafi odpuścić sobie żadnej tajemnicy.
— Nie, nie, proszę zostać, jest kawa.
Należy do łudzi, u których uśmiech odmienia całą twarz. Klaszcze w dłonie ucieszona tym drobiazgiem.
— Z przyjemnością, bardzo dziękuję. Już przepadł.
* * *
Piknięcie oznaczające pół godziny. Lisa Durnau wynurza się z głębokiej otchłani wspomnień. Kosmos, zauważa, to wymiar w sam raz dla palaczy marychy.
— Halo — skrzeczy. — Jest tu gdzieś jakaś woda? — Jej mięśnie zaczynają się kurczyć i więdnąć.
— Masz po prawej rurkę — mówi kapitan-pilot Beth, nie odrywając wzroku od wskaźników.
Lisa wygina się i siorbie ciepłą, stęchłą destylowaną wodę. Koledzy pani pilot ze stacji, płci męskiej, gadają z nią i flirtują. Nigdy nie przestają gadać i flirtować. Lisa zastanawia się, czy im w ogóle udaje się za coś naprawdę zabrać, czy są tak wychudzeni i osłabieni, że od czegokolwiek choć trochę podobnego do rżniątka przełamaliby się na pół? Podkrada się do niej nowe wspomnienie.
Jest z powrotem w Oksfordzie, biegnie. Uwielbiała tam biegać. W mieście było pełno ścieżek i zieleni, a aktywność fizyczna zajmowała poczesne miejsce w studenckiej kulturze. Wybrała swoją dawną trasę z czasów college'u Keble, wzdłuż kanału, przez zieleńce wokół college'u Christ Church, w górę Bear Lane, na High Street, tam pomiędzy przechodniami do bramy All Souls i dalej, na Park Road. Miłe ćwiczenie, bezpieczne, dobrze znane stopom. Dzisiaj skręciła w prawo i tyłami Merton College, potem przez ogród botaniczny, przebiegła do Magdalen, gdzie odbywała się konferencja. Oksfordowi było z latem do twarzy. Na trawie biwakowały grupy studentów. Z boiska niosły się głuche futbolowe kopnięcia i krzyki, odgłosy, za którymi tęskniła w Kansas. Także za światłem, tym osobliwym złotym blaskiem angielskiego wieczoru, obiecującego uwodzicielską noc. Na wieczór miała zaplanowany prysznic, szybkie spojrzenie na kompletnie nieoczekiwane masowe wymieranie gatunków morskiej biosfery Alterre oraz kolację w High Table, zamykającą konferencję oficjałkę w sukienkach i marynarkach. O wiele bardziej wolałaby być na ulicach, z ludźmi, ze złotym światłem, jak ćma muskającym nagą skórę.
W jej pokoju czekał Lull.
— Widzę cię, L. Durnau — powiedział. — Widzę cię w tych bezsensownych, króciutkich, obcisłych lycrowych spodenkach i tym mini topie, z tą butelką wody. — Podszedł ku niej. Cała się świeciła i śmierdziała potem. — I zaraz ci zdejmę te bezsensowne, króciutkie spodenki.
Chwycił obiema dłońmi za elastyczną gumkę i zerwał z niej szorty i majtki. Lisa Durnau cicho jęknęła. Jednym ruchem zdjęła koszulkę do biegania, zrzuciła z nóg buty i skoczyła na niego, owijając go nogami w talii. Spleceni ze sobą, poczłapali pod prysznic. Gdy on walczył ze swoim ubraniem i przeklinał obcisłe skarpetki, polewała się wodą. Wskoczył do brodzika, przycisnął ją do wykafelkowanej ściany. Lisa uniosła biodra, jeszcze raz owinęła go nogami, próbując trafić waginą na jego fiuta. Lull cofnął się o krok, delikatnie ją odsunął. Lisa pochyliła się i stanęła na rękach, obejmując teraz nogami jego tors. Thomas Lull pochylił się, wsunął jej język. Lisa, na wpół utopiona, na wpół w ekstazie, chciała krzyczeć, ale się powstrzymywała. O wiele przyjemniej jest z tym walczyć, na wpół uduszona, odwrócona, podtopiona. Potem jeszcze raz przyszpiliła go udami, wziął ją, owiniętą wokół siebie, rzucił na łóżko i pieprzył się z nią, aż w budynku oddzwoniono ciszę nocną.
W restauracji High Table usiadła obok Duńczyka-doktoranta, cała rozmarzona, że może na żywo rozmawiać z pomysłodawcą projektu Alterre. Thomas Lull pośrodku stołu dyskutował z Mistrzem o społecznym darwinizmie terapii genowej. Poza unoszeniem wzroku na niektóre jego stwierdzenia, jak: „Zabijmy tych Braminów teraz, kiedy jeszcze nie ma ich za dużo”, udawała, że go nie widzi. Takie były zasady. Rzecz toczyła się wyłącznie na konferencjach. Zaczęta na jednej, na kolejnych realizowała się w pełni. Kiedy osiągnie swój wyznaczony koniec, warunki i zasady rozstania też zostaną ustalone pomiędzy punktami konferencji. A dopóki to nie nastąpi, seks jest po prostu fantastyczny.
Lisa Durnau zawsze uważała seks za coś odpowiedniego dla innych ludzi, ale nigdy nie był wpisany w jej scenariusz. Nie widziała w nim nic nadzwyczajnego, mogłaby spokojnie obyć się bez seksu. I wtem, z najbardziej nieoczekiwaną osobą, w najbardziej niedogodnej relacji, odkryła seksualność, w której mogła wykorzystać swoją naturalną sprawność fizyczną. Oto miała partnera, który lubi ją spoconą, słoną w smaku, w ukochanym stroju do biegania, który lubi al fresco i al dente, przyprawione aspektami libido, które tłumiła w sobie od dwudziestu lat. Wysportowana córka pastora Durnaua nie praktykowała takich rzeczy jak udawany gwałt albo tantra. W owym czasie zwierzała się z sekretów siostrze, Claire, mieszkającej w Santa Barbara. Wieczorami wisiały na telefonie, wchodząc we wszystkie brudne szczególiki i trzęsąc się ze śmiechu. Żonaty facet. I do tego jej szef. Teoria Claire głosiła, że dzięki temu posmakowi tajemnicy i nielegalności Lisa spełnia własne fantazje.
Zaczęło się w Paryżu, na lotnisku de Gaulle'a, w poczekalni odlotów Terminalu 4. Lot na O'Hare się opóźniał. Jakaś awaria kontroli lotów w Brukseli spowodowała zator sięgający aż na Wschodnie Wybrzeże. BAA142 wisiał na tablicy z czterogodzinnym opóźnieniem. Lisa i Lull wracali po intelektualnie wyczerpującej tygodniowej obronie lullowskiego argumentu, że odróżnienie „realnego” od „wirtualnego” jest pozbawionym znaczenia szowinizmem, przed ciężkimi atakami grupy francuskich neorealistów. O tej porze Lisa chciała już tylko wczołgać się po schodkach do domu i sprawdzić, czy pan Cheknavorian z naprzeciwka podlał jej zioła. Tablica zaklekotała, opóźnienie wzrosło do sześciu godzin. Lisa jęknęła. Odbębniła mejle. Uzupełniła finanse. Zajrzała do Alterre, w sennej fazie pomiędzy nagłymi wybuchami ewolucji. Była trzecia rano; z tej nudy, zmęczenia i zawieszenia w pustce jaskrawo oświetlonej poczekalni pomiędzy państwami, nagle oparła głowę na ramieniu Lulla. Poczuła, że przysuwa się do niej, zaczęli się całować. I po chwili wymknęli się do lotniskowych pryszniców, gdzie gość z obsługi wręczył im po ręczniku i szepnął: „Vive le sport”.
Читать дальше