I wtedy zobaczyła. Nie wiedziała co właściwie. Gapiła się na drzwi kabiny — nie miało to ani kształtu, ani formy, ani słów, ani twierdzeń. Ale było, kompletne i niewyobrażalnie piękne. Lisa Durnau wypadła z kabiny, pobiegła do sklepu Paperchase'a, kupiła blok i wielki mazak. Potem popędziła na pociąg. Nie zdążyła. Gdzieś pomiędzy piątym a szóstym wagonem trafiło ją jak błyskawica. Dokładnie wiedziała, co ma zrobić. Szlochając, klęknęła na peronie, a jej rozdygotane ręce usiłowały zapisywać równania. Idee lały się przez nią strugą. Była spięta na krótko z kosmosem. Wieczorna zmiana obchodziła ją wokół, nawet nie spojrzawszy. Wszystko w porządku, chciała im powiedzieć. Wszystko bardzo w porządku.
Teoria M-gwiazdy. Przez cały czas miała ją przed samym nosem. Jak mogła nie dostrzec? Jedenaście wymiarów zwiniętych w rozmaitość Calabiego-Yaua, trzy rozpostarte, jeden czasowy, siedem zwiniętych poniżej długości Plancka. Ale uchwyty, czyli otwory w tych kształtach, narzucały energię skręcenia superstrun, a zatem i harmoniczne, będące podstawowymi fizycznymi własnościami. Musiała tylko zamodelować CyberZiemię jako rozmaitość Calabiego-Yaua i wykazać jej równoważność ze strukturą możliwą w ramach teorii M-gwiazdy. To wszystko tkwiło w tej strukturze — krył się w niej wszechświat z wbudowanym pokładowym komputerem. Umysły były tam osnową rzeczywistości, a nie czymś otorbionym w wyewoluowanym węglu, jak w naszym bąblu poliwersum. Proste. Takie proste.
Przez całą drogę pociągiem do domu płakała z radości. Siedząca naprzeciwko para młodych Francuzów-turystów, dotykała się nerwowo za każdym razem, gdy Lisą targał nowy atak rozkoszy. Przez cały tydzień, kiedy spisywała swe przemyślenia, ataki radości zmuszały ją do wychodzenia z pokoju i wałęsania się po Oksfordzie. Każdy budynek, każda ulica, sklep i osoba napełniały ją przemożnym zachwytem nad życiem i ludzkością. Była zakochana we wszystkim, w każdym drobiazgu.
Carl Walker przekartkował brudnopis, przy każdej kartce uśmiechając się szerzej i szerzej. Wreszcie powiedział:
— No to im pokazałaś. Skurwielom.
Siedząc w zaklimatyzowanym na śmierć gabinecie Thomasa Lulla, Lisa Durnau wciąż potrafiła poczuć emocjonalne pozostałości tamtej eksplozji, jak mikrofalowe echo ogni Wielkiego Wybuchu. Thomas Lull zakręcił się w fotelu i nachylił ku niej.
— Świetnie — powiedział. — Musisz wiedzieć dwie rzeczy o tym przybytku. Klimat jest tu chujowy jak mało gdzie, za to ludzie bardzo życzliwi. Bądź dla nich miła. Mogą ci się przydać.
* * *
Dziś, dla rozrywki Thomasa Lulla, doktor Darius Ghotse wiezie w koszu swojego trójkołowego roweru, którym kursuje wzdłuż plaży Thekkady, zestaw nagrań klasycznego angielskiego słuchowiska komediowego Its That Man Again. Już wyobraża sobie, jak wkłada plik do maszynki profesora Lulla, słyszy głęboki głos wyśpiewujący tytułową piosenkę.
— To ma sto pięćdziesiąt lat! — powie wtedy. — Kiedy na Londyn spadały bomby, siedzieli w tunelach metra i słuchali tego!
Doktor Ghotse kolekcjonuje stare programy radiowe. Na łódź Thomasa Lulla przyjeżdża przeważnie w porze śniadania; siadają sobie wtedy pod szałasem z palmowych liści, żeby popijać ćaj i słuchać obcego humoru The Goons albo hiperrealistycznej komedii Blue Jam Chrisa Morrisa. Doktor Ghotse szczególnym uwielbieniem darzy radio BBC. Jest wdowcem i emerytowanym pediatrą, ale w głębi duszy jest przede wszystkim Anglikiem. Żałuje, że Thomas Lull nie zna się na krykiecie. Mógłby się wtedy podzielić z nim tymi wszystkimi klasycznymi komentarzami Aggersa i Johnnersa.
Grzechocze rowerkiem na pełnej kolein uliczce biegnącej wzdłuż zalewu, oganiając się kopnięciami od kur i niesfornych psów. Bez hamowania skręca starym trójkołowcem ze ścieżki prosto na trap, a z niego na długą, zadaszoną matą łódź kettuwallam. Ten manewr wykonywał już wiele razy. Nigdy jeszcze nie wpadł do wody.
Thomas Lull ma na kokosowym dachu wymalowane tantryczne symbole, a na kadłubie białą nazwę: Salve Vagina. Poważnie obrażają uczucia miejscowych chrześcijan. Ksiądz sam go o tym poinformował. Thomas Lull w odpowiedzi poinformował go, że on (ksiądz) może jego (Lulla) krytykować, jeśli zdoła uczynić to łaciną równie nieskazitelną, jak nazwa łodzi. Mała, ale mocna antena satelitarna jest przytwierdzona taśmą klejącą w najwyższym punkcie pochyłych mat zadaszenia. Na rufie pomrukuje alkoholowy generatorek.
— Profesorze? — Doktor Ghotse pochyla się pod niskim okapem, wysoko unosząc odtwarzacz. Łódź, jak zawsze, pachnie kadzidłem, alkoholem i nieświeżym jedzeniem. Gra kwintet Schuberta, niezbyt głośno. — Profesorze?
Znajduje profesora Lulla w jego małej, schludnej sypialni, przypominającej drewnianą muszlę. Na nieskazitelnie czystej bawełnie leżą koszule, spodnie i skarpetki. Porządnie składa koszulki: boki do środka, potem na trzy razy. Przez tyle lat żył na walizkach, że stało się to niemal drugą naturą.
— Co się stało? — pyta doktor Ghotse.
— Trzeba wyjeżdżać — odpowiada Thomas Lull.
— Czyli kobieta? — Doktora zawsze konsternował ten apetyt Lulla na dziewczyny z plażowego klubu i powodzenie u nich. Mężczyźni w późniejszej fazie życia powinni być samowystarczalni, bez żadnych dodatków.
— Można tak powiedzieć. Poznałem ją wczoraj wieczorem w klubie. Miała atak astmy. Uratowałem ją. Tam zawsze znajdzie się ktoś, kto sobie przysmaża salbutamolem tętnice wieńcowe. Zaproponowałem, że nauczę ją paru sztuczek Butejki, a ona odwróciła się i powiedziała: „To do zobaczenia jutro, panie profesorze Lull”. Darius, ona zna moje nazwisko. Trzeba wyjeżdżać.
Kiedy doktor Ghotse poznał Lulla, ten pracował w sklepie ze starymi płytami — plażowy żul wśród starodawnych kompaktów i winyli. Doktor był niedawno owdowiałym emerytem, łagodzącym ból kolejnymi zeszłowiecznymi śmiesznostkami. W tym sardonicznym Amerykaninie znalazł pokrewną duszę. Na rozmowach i wspólnym słuchaniu nagrań upłynęły całe popołudnia, jednak dopiero po trzech miesiącach doktor Ghotse zaprosił człowieka ze sklepu płytowego na popołudniową herbatę. Pięć wizyt później, gdy popołudniowa herbata zmieniła się w wieczorny dżin z podziwianiem zza palm wspaniałego zachodu słońca, Thomas Lull wyjawił mu swoją prawdziwą tożsamość. Z początku doktor był urażony, że człowiek ze sklepu płytowego, którego poznał, był postacią zbudowaną z kłamstw. Potem poczuł ciężar: nie chciał być odbiorcą tęsknoty i gniewu tego człowieka. Na koniec zaś był dumnym posiadaczem tajemnicy w najlepszym, światowym gatunku, za którą kanały informacyjne dałyby mu fortunę. Zaufano mu. Wreszcie zdał sobie sprawę, że zapoznając się z Lullem, miał taki sam plan: znaleźć kogoś, kto wysłucha, komu się zaufa.
Doktor Ghotse chowa odtwarzacz do kieszeni bluzy. Nie będzie dziś Its That Mam Again. Ani jutro, ani kiedykolwiek, jak się zdaje. Thomas Lull unosi tomik Blake'a w twardej oprawie, który leżał obok każdego łóżka w jego życiu. Waży go w dłoni i wkłada do walizki.
— Chodźmy, nastawiłem kawę.
Rufa łodzi otwiera się w zaimprowizowaną werandę, osłoniętą wszechobecnymi kokosowymi matami. Doktor Ghotse pozwala Lullowi nalać dwie kawy, choć niespecjalnie lubi kawę, i wychodzi za nim między dwa już znajome fotele. Kąpiące się dzieciaki chlupią wodą, o dwa stopnie jaśniejszą i chłodniejszą niż kawa.
— No i? — pyta doktor. — Gdzie pojedziesz?
— Na południe — odpowiada Lull.
Читать дальше