— Prowadzi pewnie Nalakath — stwierdza Thomas Lull. W głowie mu się kręci, jakby wypalił z jedną ósmą kostki nepalskiego haszyszu, które pan Sooppy sprzedaje spod lady swojego straganu. — Ale jak to jest: ci twoi bogowie mogą określić stan hamulców Nala, po prostu zerkając na jego tablice, ale ani słowa o ludziach, którzy według ciebie są twoimi prawdziwymi rodzicami?
— Nie widzę ich — mówi Aj. — Są jak ślepa plamka w moim polu widzenia. Kiedy na nich patrzę, wszystko się wokół zamyka i nic nie widać.
— Zaraz. — Same czary są niesamowite, ale luka w czarach, to już straszne. — Jak to nic nie widać?
— Widzę ich jako ludzi, ale żadnej aury wokół nich, żadnych bogów i żadnych informacji o nich i ich życiu.
Nasilający się wiatr trzęsie ostrymi palmowymi liśćmi i duszą Thomasa Lulla. Siły gromadzą się wokół niego, zamykają go w mandali cudzych losów i zbiegów okoliczności. Człowieku, leć dalej, uciekaj stąd. Nie angażuj się w tajemnice tej kobiety. Okłamałeś ją, więc jeśli ona ciebie nie, trudno ci będzie to znieść.
— Nie umiem ci pomóc — mówi. Stoją przed bramą hotelu Palm Imperial. Słyszy przyjemne, sprężyste pyknięcia tenisowych rakiet. Wiatr zwierza się bambusom, fala znów jest wysoka. Nie chce mu się stąd wyjeżdżać. — Przykro mi, że fatygowałaś się na darmo.
Zostawia ją w hallu. Czeka, aż pójdzie do pokoju, i potem gada z Achunthanandanem, dyrektorem hotelu, powołując się na dawną przysługę. Wyciąga od niego jej dane z księgi meldunkowej. Ajmer Rao. 385 Valahanka Road, Silver Oak Development, Rajankunte, Bangalore. Osiemnaście lat. Zapłacone biznesową czarną kartą Bank of Bharat. Niezły kaliber, jak na dziewczynę dorabiającą sobie w keralskich klubach dla bhari. Bank of Bharat. Czemu nie First Karnatic albo Allied Southern? Przy zastępach świetlistych bogów to i tak drobnostka, drobna zagadka. Idąc prostą, białą drogą do domu, próbuje wypatrzyć je ukradkiem, dostrzec kątem oka, przyłapać na skraju pola widzenia jak mroczki. Drzewa pozostają jednak drzewami, ciężarówki uparcie ciężarówkami, a wśród moczących się włókien kokosowych poluje czapla siodłata.
Na pokładzie Salve Vagina Thomas Lull zręcznie zakrywa tomik Blake'a stosikiem plażowych koszul i zapina torbę. Wyjeżdżaj i nie oglądaj się za siebie. Kto się obejrzy, zamieni się w sól. Zostawia doktorowi Ghotse karteczkę i trochę pieniędzy, żeby zatrudnił jakąś miejscową do spakowania reszty rzeczy w kartony. Pośle po nie, kiedy dotrze tam, gdzie ma dotrzeć.
Wraca na drogę, machnięciem zatrzymuje fatfata i jedzie nim na dworzec autobusowy, ściskając na kolanach torbę. Dworzec to ładnie powiedziane: poobijane autobusiki marki Tata zrobiły sobie pętlę w szerszym miejscu i zawracają tam, nie zważając na budynki, na przechodniów czy innych użytkowników drogi. Jaskrawo wymalowane, przemykają między straganami krawcowych, sprzedawców gorących przekąsek i wszechobecnych palmowych napojów. Maruti z grzechoczącymi dmuchawami oraz pikapy mahindra z otwartym tyłem przepychają się przez rozgardiasz przy użyciu klaksonów. Pięć autobusowych systemów nagłaśniających konkuruje różnymi filmowymi przebojami.
Autobus do Nagercoil nie odjedzie jeszcze przez godzinę, więc Thomas Lull kupuje sobie napój palmowy, przysiada pod parasolem sprzedawcy na poplamionej olejem ziemi i przygląda się, jak kierowca i konduktor kłócą się z pasażerami i niechętnie ładują ich bagaże na dach. Mikrobus hotelu Palm Imperial jak zawsze pędzi na złamanie karku. Boczne drzwi odsuwają się z hukiem, wysiada Aj. Ma ze sobą małą szarą torbę, nosi ciemne okulary i portfelową spódnicę na spodnie. Otaczają ją chłopcy, łapią za torbę, nieoficjalni bagażowi. Thomas Lull wypada z cienia, podchodzi do niej, unosi torbę.
— Odjazdy do Varanasi są tam, proszę pani.
Kierowca autobusu do Nagercoil trąbi klaksonem. Ostatni dzwonek, odjazd na południe. Ostatni dzwonek, odjazd tam, gdzie pokój i kursy nurkowania. Thomas Lull prowadzi Aj między chudymi chłopakami, ku odpalającemu właśnie biodiesla pośpiesznemu autobusowi z Thiruvananthapuram.
— Zmienił pan zdanie?
— Prawo dżentelmena. Poza tym zawsze chciałem obejrzeć wojnę z bliska.
Wskakuje na schody, wciąga Aj za sobą. Przepychają się przez przejście do tylnego siedzenia. Thomas Lull usadza Aj przy okiennej kratce. Pręty ocieniają jej twarz. Upał nie z tej ziemi. Kierowca ostatni raz trąbi i odjeżdża na północ.
— Panie profesorze, nie rozumiem. — Gdy autobus nabiera szybkości, jej krótkie włosy falują.
— Ja też nie — mówi Thomas Lull, patrząc z niesmakiem na zatłoczone siedzenia. Przyciska się do niego koza. — Ale wiem, że rekiny toną, jak przestają pływać. I że bogowie to czasem za mało, żeby trafić gdzie trzeba. No, chodź.
— Dokąd pan idzie? — pyta Aj.
— W taką pogodę jak dziś nie będę siedzieć przez pięć godzin ściśnięty tutaj. — Puka w szklaną ściankę odgradzającą kierowcę. Ten wpycha paan pod policzek, kiwa głową, zatrzymuje autobus. — Chodź i weź torbę. Bo wszystko ci z niej wyciągną.
Thomas Lull wspina się po drabince na dach i wyciąga rękę do Aj.
— Rzuć ją tutaj.
Aj zamachuje się torbą. Dwóch chłopaczków na dachu chwyta ją i upycha bezpiecznie między belami materiału na sari. Jedną ręką przytrzymując ciemne okulary, Aj gramoli się na dach i siada obok Thomasa Lulla.
— O, tu jest pięknie! — wykrzykuje. — Wszystko widać!
Lull wali w dach.
— Na północ!
Autobus wypluwa świeży obłok biodieslowskich spalin i rusza.
— A teraz, metoda Butejki dla zaawansowanych.
* * *
Lisa Durnau nie jest pewna, ile razy kapitan-pilot Beth wołała ją po imieniu, ale pulpit cały się świeci, gadają wszystkie kanały łączności, a w powietrzu czuć, że niedługo coś się wydarzy.
— Podchodzimy?
— Ostatnie poprawki kursu przed podejściem — mówi drobna kobietka z ogoloną głową. Lisa czuje delikatne szturchnięcie: to bekają silniczki korekcyjne.
— Możesz to podpiąć do mojego hoeka?
Nie będzie iść na ślepo na spotkanie ze stuprocentowo autentycznym Tajemniczym Obcym Artefaktem. Kapitan-pilot Beth wiesza hoeka na unieruchomionym uchu Lisy, wyszukuje najlepszy punkt na czaszce, potem dotyka kilku zapalonych przycisków na pulpicie. Świadomość Lisy Durnau eksploduje w kosmos. W pełnej propriocepcji poczucie, że jej ciało jest statkiem, że skóra styka się z próżnią, jest wszechogarniające. Lisa Durnau unosi się jak anioł pośrodku powolnego, obrotowego baletu inżynierii kosmicznej: drabiniaste skrzydła baterii słonecznych, rozetka foliowych luster jak halo miniaturowych słońc; pętla czułej anteny nad głową, błyska mijający prom powrotny. Cała konstrukcja jest skąpana w oślepiającym świetle i spięta liną z pająkiem w jej ciemnym sercu: to Darnley 285. Pył zbierany przez miliony lat sprawia, że jest tylko odrobinę mniej czarny od próżni. Potem lustra się przesuwają i Lisa aż się zachłystuje, gdy na powierzchni rozbłyskuje srebrna trójlistna koniczyna. Zdumienie zmienia się w śmiech — ktoś przylepił na kosmicznym kamieniu logo Mercedesa. Ktoś, nie człowiek. Triskelion jest olbrzymi, każde ramię ma dwieście metrów. Zamaszysty walc spowalnia, kapitan-pilot Beth zrównuje prędkość orbitalną z asteroidą, Lisa Durnau zmusza się do myślowej reorientacji. Już nie dryfuje twarzą naprzód ku miażdżącej czarnej skale: ma asteroidę pod stopami i opada ku niej jak anioł. Pół kilometra przed lądowaniem zauważa skupisko świateł ludzkiej bazy. Kopuły i zaadaptowane kapsuły desantowe pokrywa gruba warstwa wzbitego podczas budowy kurzu. Czysto lśni jedynie triskelion obcych. Wahadłowiec przesuwa się ku krzyżowi celowniczemu czerwonych świateł nawigacyjnych. Orszak automatycznych manipulatorów pilnie pracuje, czyszcząc lampy i soczewkę startowego lasera. Spoglądając w górę, widzi, jak wędrują ręka za ręką w górę i dół kabli energetycznych i łącznościowych. Córka kaznodziei Durnaua myśli o biblijnej drabinie jakubowej.
Читать дальше