Jarosław Grzędowicz
Pan Lodowego Ogrodu
Tom I
Rozdział 1
Nocny Wędrowiec
Wszystkie wyjścia zanim się wejdzie
trzeba obejrzeć, trzeba zbadać,
bo nie wiadomo, gdzie wrogowie siedzą w świetlicy.
Havamal — Pieśni Najwyższego
[1] Wszystkie cytaty za: Edda poetycka , tłum i oprac. Apolonia Załuska-Stromberg, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 1986.
Powiadali, że wyszedł wprost z fal Północnego Morza i że zrodził go ich lodowaty, wściekły bezmiar, a powiła zapłodniona przez morze topielica.
Powiadali, że wyszedł z Pustkowi Trwogi, gdzie powstał jako płód czyichś nieczystych myśli, inny niż pozostałe Cienie. Inny, bo we wszystkim podobny do człowieka.
Mówili, że był synem Hinda, boga wojów, spłodzonym ze śmiertelną kobietą podczas jednej z wędrówek boga pod postacią włóczęgi po świecie.
Mówili, że zrodził go piorun, który zabił stojącą na wydmach Sikranę Słony Wiatr, córkę wielkiego żeglarza Stiginga Krzyczącego Topora. Stała samotnie podczas burzy na klifie, wypatrując na horyzoncie żagli statku swojego ukochanego. Martwa, powiła płomienie i wojownika.
Mówili, że pojawił się wprost z nocy, jadąc na wielkim jak smok koniu, z jastrzębiem siedzącym na ramieniu i wilkiem biegnącym obok.
Mówili różne bzdury.
Było całkiem inaczej.
Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy.
***
— Masz piętnaście minut — tłumaczy Jofa. Tłumaczy po raz chyba dziesiąty. Siedzę przypięty wewnątrz kokonu, moje cudaczne oporządzenie wypełnia wszystkie bakisty kapsuły, w tle kręcą się technicy w jaskrawoczerwonych kombinezonach, ktoś podłącza gruby kabel i klnie, błyskają pomarańczowe światła alarmowe, jakieś urządzenie rzyga co chwila strumieniami gęstej pary. Nie jestem gotowy.
Nie jestem gotowy.
— Pamiętaj. Musisz odejść co najmniej pół kilometra i schować łeb. Eksplozja nie będzie bardzo głośna. Kapsuła wyparuje, ale możesz oberwać kamieniami, kawałkami drzew albo czymkolwiek. Będą dwie fale uderzeniowe. Najpierw normalna, od wybuchu, potem powrotna. Mniej więcej po trzech sekundach.
Pierwszy ryk syreny. Nadęty, damski głos zaczyna odliczać. Na razie co dziesięć sekund od sześciuset. Nie jestem gotowy. Zaraz mnie odpalą, a potem pójdą do kantyny.
Nie pojmuję, jak mogłem się w to wpakować. Jofa poprawia jakieś kable wewnątrz kapsuły i ukradkiem wciska do bakisty paczkę tytoniu.
— Jak pan się czuje? — W słuchawkach metaliczny głos Nowinkowa. — Wzrasta panu tętno.
— Nie mam pojęcia, dlaczego — cedzę w ustnik. Durny konował.
Czuję się jak jakiś pradawny, martwy władca. Przywiązany do tronu, który za chwilę stanie w płomieniach. Przede mną przeciąga korowód żałobników z darami. Dostałem już szwajcarski scyzoryk i butelkę palinki od jakiegoś krajana. Wszystko nielegalne. Artefakty. Anachronizmy. Dowództwo misji tak się starało, żebym nie miał nawet zapalniczki.
Dary grobowe.
Brakuje tylko płaczek.
Powinni byli zadbać o płaczki.
Pięćset sekund.
Nie jestem gotów.
— Jak się czujesz? — To Deirdre. Rude kędziory znikły pod kapturem, piękne usta Deirdre drżą, w oczach błysk diamentów.
I jednak mamy choć jedną płaczkę. Nie udała nam się ta krótka znajomość, moja ruda Deirdre z Derry (przez niektórych niesłusznie zwanym Londonderry). Wiedziałaś, że nic z tego nie będzie. Taki przyfrontowy romans.
Unoszę tylko kciuk. Cyfral jest na razie nieaktywny. Nie mogę wyregulować sobie emocji i strugać twardziela. A też jest mi smutno, ruda Deirdre z Derry.
Ale jest za późno, nawet żeby coś powiedzieć.
To mój stos zaraz podpalą.
Nie pocałujesz mnie przecież przez maskę.
Zresztą to ty jesteś prawdziwym komandosem, Deirdre. Prawdziwym Morsem. Kapralem Morskiego Oddziału Rozpoznania Specjalnego. Ja jestem tylko cywilem. Ochotnikiem wywiadu, który przeszedł roczne szkolenie.
Jesteś twardsza ode mnie.
Poza tym to ja zniknę na tronie z płomieni, a ty pójdziesz do kantyny.
Wyciągam rękę, Deirdre klepie mnie w dłoń. Tak to już z nami jest. Nie ma czasu na sceny.
A potem ktoś umiera bez pożegnania.
Ośmioro nie wróciło jak do tej pory. Ja mam tylko sprawdzić, co się z nimi stało. A najprawdopodobniej zidentyfikować ciała. Minęły dwa lata. Jeżeli jednak przeżyli, to wyciągnąć ich albo naprawić to, co spieprzyli. I wrócić.
Wrócę, niech was szlag.
Trzysta pięćdziesiąt.
Klapa kapsuły opada z wizgiem serwomotorów, jest wypukła jak pokrywa chrabąszcza. Słyszę zatrzaskujące się rygle.
Deirdre całuje siedemnastowarstwowe szkło trójkątnego wizjera. Na pancernej powierzchni zostaje ślad rdzawobrązowej szminki.
Piękne usta Deirdre odbite na moim sarkofagu jak zakrzepła krew.
Stalowy łomot na szczycie kapsuły. Trzask, z którym szczęki wpasowują się w gniazdo cumownicze.
Wszystkie ekrany kontrolne rozbłyskują zielenią i bursztynem.
— Nocny Wędrowiec, tu Kontrola. Rozpoczynamy zrzut. Jak się czujesz, Drakkainen?
— Gotów.
— Jesteś już na szynie transportowej, ruszamy do komory zrzutowej.
— Zrozumiałem.
Przez całą drogę Kontrola odpytuje mnie z procedur, wskazań przyrządów pewnie po to, żeby czymś mnie zająć. To nie prom.
To kapsuła zrzutowa. Jestem ładunkiem. Nie mam na nic wpływu. Start i lądowanie odbędą się automatycznie. Ja mam zacisnąć zęby na ochraniaczach ustnika i pamiętać o oddychaniu. Ewentualnie rozluźnić mięśnie, myśleć o Europie i postarać się znaleźć w tym odrobinę przyjemności. To wszystko.
Coś w rodzaju poczty pneumatycznej.
— Jak się czujesz Nitj’sefni?
Nitj’sefni — Nocny Wędrowiec. Mój kryptonim. Wygłoszony w gardłowym narzeczu Ludzi Wybrzeża. Prócz mnie może ze dwudziestu ludzi zna ten język. Poznaję ten głos. To Lodowiec. Szef misji. Sympatyczny jegomość o dobrodusznym, humanistycznym wyglądzie profesora filozofii z jakiegoś szacownego uniwersytetu. W rzeczywistości bezwzględny jak kobra diabeł, który skusił mnie do przystąpienia do programu. Teraz uznał, że musi się osobiście pożegnać. To z pewnością wywrze na mnie odpowiednio pozytywne wrażenie.
— Jak paczka, szefie.
— To będzie jak w lunaparku. Spodoba ci się.
Korytarz, którym sunie mój kokon, rozświetlają fluorescencyjne obręcze lamp, za mną zamykają się grodzie.
Sam tego chciałem.
Nie widzę gwiazd.
Nie widzę też globu, który za chwilę stanie się moim jedynym światem.
Kiedy otwiera się gródź doku zrzutowego, to wszystko znajduje się pod spodem, pod kapsułą. Ja mogę patrzeć na ścianę, oblewaną co sekundę pomarańczowym błyskiem lampy alarmowej.
W słuchawkach hałas. Kontrola sprawdza ostatnie parametry, nadęta suka zaczyna odliczać co sekundę. Co za głos. Obrażona walkiria w przededniu menstruacji. Mam nadzieję, że nigdy jej nie spotkam.
— Chcesz coś powiedzieć?
— Jestem niewinny.
Ostatni dźwięk mojego świata to łoskot szczęk cumowniczych, prześlizgujących się po pancerzu i stłumiony łomot odpalenia.
Nie jestem gotowy...
Potem nie ma już żadnych dźwięków z zewnątrz poza głosami w słuchawkach. Wydaję z siebie radosny, kowbojski ryk i spadam.
Takie nonszalanckie zachowania to tradycja. Jestem dziarski, twardy i niezniszczalny.
W rzeczywistości naprawdę zaczyna mi się to podobać.
Prawie nic nie widać. Wszystko wiruje, gwiazdy rozmazują się w zygzaki, przez chwilę widzę jednak „Mantę”, wiszącą na nieboskłonie jak szeroki grot kebiryjskiej strzały. Momentalnie kurczy się i zamienia w kolejną gwiazdkę nie do odróżnienia od innych. Żegnajcie podatki, procedury i przepisy. Żegnaj, cywilizacjo. Żegnajcie święta, hotdogi i szpitale. Żegnaj, Ziemio. Żegnaj, słodka Europo. Niech twój byk poniesie cię w jasną cholerę.
Читать дальше