Stwór wylądował na tylnych kończynach i odwrócił się.
Odrąbana łapa zakończyła lot i uderzyła o ziemię z mokrym plaśnięciem.
Znów stali naprzeciw siebie. Drakkainen oddychał ciężko, czując pulsowanie wszystkich mięśni. Nie widział, gdzie trafił.
Stwór otworzył paszczę i nagle skośnie przez jego pierś pojawił się ciemny, lśniący niczym wąska szarfa wężyk.
Dalej tak stali. Bez końca.
A potem łeb razem z jednym ramieniem zaczął zjeżdżać z korpusu i po długiej chwili uderzył elastycznie o ziemię.
Czas popłynął normalnie, światło gwiazd z żółtawo-sepiowego zrobiło się znowu zielone, a kadłub się zwalił na wznak, nogi zadygotały. Wędrowiec stał, dysząc ciężko, zadrapania na ramieniu pulsowały piekącym bólem, ale nie czuł działania żadnej trucizny. Wszystkie mięśnie mu drżały, skurcz zacisnął się na łydce jak stalowe cęgi.
Potwór dalej poruszał się na ziemi, ale dość niezbornie. Kończyny drgały, nadal dziko błyskały ślepia, pysk otwierał się i zamykał, co chwilę wysuwał się z niego jakiś pojedynczy szpikulec, jeżył się i kładł grzebień kolców na czaszce. Nawet odrąbana łapa ciągle drapała ziemię pazurami. Przerąbany tułów bluzgał rytmicznie strugami krwi.
Nie przypominał sobie takiego zwierzęcia. Większość fauny Midgaardu przypominała nieco ziemską. W pewnym stopniu. Konwergencja — przystosowanie do warunków. Jednak byli to krewni niczym ze złego snu. Niedźwiedzie, stojąc na tylnych łapach, sięgały trzech metrów, grzebiący w ziemi roślinożerny stwór, który był odpowiednikiem leniwca, ważył prawie dwie tony, miał szpony jak szable i pysk, którego mógł pozazdrościć krokodyl. Jak na Ziemi w trzeciorzędzie. Miejscowy Stwórca najwyraźniej nie porzucił upodobania do zębatych jak smoki przedstawicieli megafauny. Mogło się okazać, że leżący tu potwór, prościutko z „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Boscha, lokalnie uchodził za zwykłą żabę.
Nitj’sefni uderzył dłonią w gardę miecza. Na ziemi przed nim pojawiła się kreska krwi. Machnął ostrzem w niedbałym reishiki , obrócił rękojeść w palcach i wsunął miecz z powrotem do pochwy.
— Ulf Pogromca Żab — powiedział niegłośno.
Wrócił do posągu i zbadał drugą czaszkę. Znalazł się Letherhaze. Biedak, nie wróci już do Cambridge.
Istnienie stwora, drgającego obecnie na ziemi, nie dawało żadnej odpowiedzi. To zwierzę było wyjątkowo niebezpieczne i tak szybkie, że człowiek nie dysponujący cyfralem nie miał z nim najmniejszych szans, ale z całą pewnością to nie ono załatwiło Halleringa, zmieniając mu połowę ciała w granitowy posąg. To nie ono wykończyło Zavratilovą i Letherhaze’a, ponieważ tym ludziom odrąbano głowy za pomocą ostrego, metalowego i raczej ciężkiego narzędzia. Kręgi zachowały ślady przecięcia i zmiażdżenia. Najprawdopodobniej ciesielskiej siekiery, nadal wbitej w pieniek przy drewutni. Obok, w stercie porąbanych, spróchniałych dziś polan, znalazł rozsypane ludzkie kości. Zawleczono ich tam i ścięto. W warstwie trocin i na samym pniu zachowały się ślady krwi ich obojga. I to krwi traumatycznej, pełnej bilirubiny. Następnie ten, kto to zrobił, zaniósł głowy i rzucił u stóp posągu. Zebrał też krew do jakiegoś naczynia i napełnił nią misę posągu. Ktoś złożył tu ofiarę. Kto?
Posąg był miejscowy, ale nie pochodził z Wybrzeża. Wśród tutejszych mieszkańców nie było wyznawców ciężarnej tańczącej bogini z sierpem. Nie mieli takiej postaci w panteonie.
O ile wiedział, boginie Żeglarzy wyglądały zupełnie inaczej i nie wymagały ofiar z ludzi. To mogłaby być ewentualnie amitrajska Pani Żniw, Azzina, ale stąd do Amitraju było ponad tysiąc kilometrów, góry i pustynia. Nie było dokładnie wiadomo, na czym ten kult polegał, ale może i wymagał ofiar. Tylko skąd tu Amitraje? Ich kraj był wielkim, wojowniczym imperium, które zagarnęło wiele krain, włącznie z szeregiem nadmorskich królestw, skąd przybyli Żeglarze. A ci byli ludem uchodźców. Nie znieśliby tu Amitrajów. Uważali ich za demony i szczerze nienawidzili.
Same zagadki. Napotykał na razie na same pytania i żadnych odpowiedzi.
Kilkunastosekundowa walka zmęczyła go potwornie. Mięśnie już zaczynały boleć, jutro będzie łaził jak paralityk. Tak to już się działo po przyspieszeniu. Człowiek nie jest przystosowany do czegoś takiego. Przez kilka chwil jest nadczłowiekiem, a potem choruje przez dobę. Wiedział, że za parę godzin padnie i będzie spał. Już kręciło mu się w głowie. Mięśnie miały potworny dług tlenowy, spalił niemal całą glukozę, jaką dysponował jego organizm, już w tej chwili żołądek skręcał mu się z głodu. Na pewno też nadwerężył ścięgna. Drobne szramy pulsowały gorącym bólem. Chyba nie dostał się do nich jad, ale z pewnością będą się paprać. Oparzone plecy, zalane potem, przyciśnięte kolczugą i pancerzem, też bolały jak diabli.
Obszedł cały teren, ale nie znalazł więcej ciał. Zavratilova, Letherhaze, Hallering. Brakowało pięciu. Odeszli? Porwano ich? Zginęli równie tajemniczo, ale gdzieś poza obrębem stacji?
Wiedział, że niczego już się tu nie dowie. Poszedł poszukać czegoś do jedzenia. Wojskowe racje nie były wiecznotrwałe, ale mogły przetrwać bardzo długo. Niestety, uczeni nie gustowali w gotowych racjach polowych, które zamknięte w hermetycznych torebkach wyglądały i smakowały jak żarcie dla zwierząt, ale niczego nie trzeba było z nimi robić. Wystarczyło otworzyć i zjeść, ostatecznie nawet nie podgrzewając. Zabrali natomiast smaczniejsze racje liofilizowane, do których trzeba było dolać wody. Przeżuł jedną na sucho, przypominało to jedzenie gipsu. Proszek związał natychmiast całą ślinę i zastygł w postaci słonego, oblepiającego mu gardło i język kitu. W zbiorniku w łazience przetrwało trochę wody, zastałej, cuchnącej plastikiem pojemnika i pełnej glonów. Wypełnił jednak tym usta i wymieszał z zaschniętą skorupą czegoś, co miało być ragout z królika z warzywami, w obrzydliwą papkę, którą mógł już jakoś połknąć. Znalazł jeszcze tubę dżemu poziomkowego, batonik i popił to mlekiem skondensowanym. Na zakończenie wydusił wprost do ust tubę pasty anchovis . W takim stanie właściwie było mu wszystko jedno, co je. Czuł się jak umierający z głodu rozbitek. Znalazł jeszcze trzy całe opakowania i schował za napierśnik. Reszta była rozdarta, pognieciona, zawartość dawno rozpuściła się z deszczówką, wyżarły ją zwierzęta. Niewiele zresztą tego zostało.
Obszedł ponownie laboratorium i stwierdził, że zachowało się tu sporo przedmiotów, które jeszcze mogą się przydać. Niestety, prawie nic nie mógł już zabrać ze sobą. I tak chodził obładowany jak wędrowny kramarz. Po namyśle zabrał przynajmniej tutejsze monety. Biżuterię ziemskiej roboty wsypał do puszki po kawie i schował pod kamieniami podmurówki.
Wyszedł przed chałupę i pomyślał, że wbrew wszystkim założeniom nie zostanie tutaj. To miejsce nie nadawało się na bazę wypadową. Nie nadawało się do niczego. Trzeba było iść dalej. Dokąd, nie miał pojęcia. Założył, że dopóki nie znajdzie ciał, pozostałych będzie uważał za żywych. To znaczy, że musieli stąd odejść. Dokąd? Na początku prawdopodobnie przed siebie.
Drzewo, które rosło pośrodku dziedzińca, miało dziwny pień z beczkowatym wybrzuszeniem pośrodku, przypominającym pierś mężczyzny. Przyjrzał się uważniej i zauważył, że wyrastające z niego konary także miały wyraźną linię mięśni ramion — barki, bicepsy, nawet żyły na przedramionach. Im dłużej patrzył, tym więcej widział szczegółów. Żebra, sutki, obojczyki, grdykę — wreszcie zobaczył też twarz.
Читать дальше