Poza tym na wzgórzu było o dobre pięć stopni zimniej niż gdzie indziej. Taka plama chłodu i wijącej się pasmami mgły z epicentrum pośrodku stacji, widoczna jako błękitnawa poświata.
Podkradł się, przemykając bezgłośnie od krzaka do wykrotu, od wykrotu do skały niczym polujący kocur. Zmasakrowane szczątki leżały gdziekolwiek spojrzeć, niektóre świeciły zielonkawym, fosforycznym blaskiem ciepła bijącego od procesów gnilnych. Postanowił odfiltrować fetor padliny, bo nie czuł już żadnych innych woni. Im bliżej stacji, tym było zimniej, widział obłoczki pary buchające mu z ust.
Bramę, zbitą byle jak z krzywych, odłupanych klinami desek, wyłamano dawno temu. Tyle że najwyraźniej wyłamano ją od środka. Przywarł plecami do palisady i przesunął się bliżej furty, delikatnie obejmując palcami oplecioną rzemieniem rękojeść miecza. Normalnie bramę ryglowała potężna belka, teraz już nadpróchniała. Kiedyś, co najmniej rok temu, przełamało ją potężne uderzenie, jakby ktoś wjechał w bramę terenówką. Tylko że uczeni nie dysponowali terenówką.
Pochylił się pod wyłamanymi deskami i szybkim ruchem zajrzał na dziedziniec. Pusto. Bałagan. Ruina.
Wewnątrz palisady wzniesiono dom, teraz pusty, częściowo zburzony i ciemny, pośrodku znajdowała się kwadratowa studnia z żurawiem, kilka mniejszych budyneczków pod samą ścianą częstokołu. Wszystko to zdążyło się już zamienić w sterty belek i kamieni.
Gdzieś kapała woda, skądś dobiegał delikatny klekot przywodzący na myśl drewniane kołatki. Poza tym panowała tu cisza i martwota.
Drakkainen wsunął się do środka jak kot, stąpając ostrożnie po drodze ułożonej z mokrych, spróchniałych desek.
Zaklekotało po raz kolejny i dopiero wtedy to zobaczył. Wisiały na krokwiach chaty, na gałęziach drzewa rosnącego pośrodku dziedzińca, na zaostrzonych palach częstokołu. Dzwonki wiatrowe. Kołyszące się z wiatrem niewielkie konstrukcje uplecione z cienkich rzemyków i trawy.
I kości.
Piszczele, kości żeber, czaszki mniejszych zwierząt. Wisiały na rzemykach, ozdobione pęczkami piór, kołysały się w podmuchach wiatru i zderzały ze sobą, wydając ten cichy, natrętny dźwięk, który słyszał od dłuższego czasu. Postukiwania o różnych tonach, układające się w przypadkowe melodyjki. Dźwięk, który mógłby być miły dla ucha, gdyby nie miał tak upiornego źródła.
Wślizgnął się do chaty. Pachniało starym drewnem, zwietrzałymi dawno odczynnikami i pleśnią. Długie wnętrze podzielono na kilka pomieszczeń. Rozszerzył źrenice i wzmocnił jeszcze bardziej percepcję światła, dzięki czemu zobaczył wnętrze szare jak o bladym świcie. Gdyby nie cyfral, w chacie byłoby dla niego ciemno niczym w studni. Drewniane prycze wzdłuż ścian, długi, zbity z bali stół pośrodku. Palenisko.
A przy tym stole nad metalowym kubkiem ktoś siedział. Siedział nieruchomo jak posąg, pochylony do przodu, oparty łokciami o blat jakby dumał nad wieczorną herbatą. Skórę miał gładką i nienaturalnie szarą, błyszczącą lekko w świetle gwiazd wpadającym przez dziurawy dach.
Drakkainen nie odezwał się, tylko obszedł stół dookoła i zobaczył siedzącego z drugiej strony: odartą z mięsa czaszkę, pierścień wyszczerzonych zębów, pałąki żeber, kości drugiej ręki. Trup.
A ściślej półtrup, półposąg. Wyglądało na to, że ktoś umieścił go prawym bokiem w czymś w rodzaju betonu, a potem posadził przy stole. Vuko wyciągnął rękę i dotknął lekko dłoni tamtego. Była zimna i twarda. Jednolicie szara, z kaszką drobnych kryształków. Granit.
Wypolerowany i precyzyjnie wyrzeźbiony posąg prawej strony ciała mężczyzny. Lewa rozłożyła się i został tylko szkielet z wyschniętymi resztkami skóry i mięśni, kawałkiem skalpu z długimi, jasnymi włosami wciąż trzymającym się czaszki.
Przykucnął z boku i obejrzał uważnie miejsce, w którym kończyła się rzeźba a zaczynało ciało. Tam, gdzie było widać kości, wnikały płynnie w kamień, tak jakby były ze sobą stopione. Czy to rzeczywiście była rzeźba? Kto zrobił coś podobnego? W jaki sposób? I po co?
Na blacie przed mężczyzną zobaczył ślady krwi. Brązowe, ciemne kleksy, które wsiąkły w drewno dawno temu. Potarł je palcem, przyłożył go do nosa i mocno wciągnął powietrze. Potem, przemógłszy obrzydzenie, wyrwał jeden włos z czaszki tamtego i również przeciągnął nim pod nosem. Hallering. Doktor Johann Hallering z uniwersytetu w Monachium.
W połowie zamieniony w rzeźbę.
Świeć Panie nad jego duszą.
Szukał laboratorium w nadziei na jakieś notatki, ale całe wnętrze chałupy było kompletnie zdemolowane. Środek ucierpiał najbardziej. Wyglądało, jakby coś tu wybuchło, złamało konstrukcję dachu, a belki zwaliły się na podłogę. Znalazł trochę naczyń, skrzynię z resztkami wojskowych racji żywnościowych w torebkach, jakieś zetlałe szczątki ubrań. Damska szminka, rozdeptane lusterko.
Nie mogli tu używać komputerów, żadnych dysków, dyktafonów. Musieli zapisywać wszystko na papierze. Musiały więc gdzieś być protokoły z badań, notatniki, zapiski. Ale niczego takiego nie mógł znaleźć.
Co tu się działo? Napad tubylców?
Pomieszczenia stacji wyglądały na celowo zdemolowane, ale nie splądrowane. Drakkainen został przygotowany do myślenia kategoriami Ludzi Wybrzeża przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe. Jednak wiedział na pewno, że gdyby był na ich miejscu, nie darowałby choćby doskonałej, stalowej siekierze, która leżała sobie na ziemi. Zabrałby naczynia, kanistry, lustro z prymitywnej łazienki i mnóstwo innych rzeczy, chociażby damską kosmetyczkę, w której spokojnie połyskiwała garść biżuterii. Wyniósłby, co się dało, a potem dopiero posortował, wyrzucając to, co bezwartościowe.
Laboratorium składało się między innymi z długiego, solidnego stołu, oświetlanego polowymi lampami na paliwo ciekłe. Wyłożono na nim kolekcję najróżniejszych miejscowych przedmiotów.
Były posegregowane. Osobno guziki, sprzączki, zapinki — wszystko, czego używano do zdobienia i spinania odzieży. Osobno biżuteria — damska i męska. Naszyjniki, amulety, naramienniki, kolczyki. Kamienie, srebro, odrobina złota. Pudełko pełne monet. Też mieszanina: srebrne siekańce, toporne korony Wybrzeża, bita cesarska moneta z Amitraju, kwadratowe kebiryjskie tigriki. Mnóstwo. Dla ewentualnego tubylca niezły łup.
Jedyne notatki, na jakie natrafił, to plik rysunków na kalce technicznej przedstawiających ornamenty i zdobienia ubrań. Poza tym nie było nic. Żadnych notesów, protokołów, nic.
Ktoś tu kiedyś siedział. Na składanym krzesełku i w ciepłym świetle spirytusowej lampy dzielił próbki przedmiotów. Popijał coś z metalowego kubka, kupionego kiedyś w sklepie sportowym, teraz zmatowiałego i obrośniętego od środka zeskorupiałą, szarą masą, która nie była już nawet pleśnią.
Usłyszał coś... Na przykład to, co wydarzyło się Halleringowi. Może towarzyszył temu jakiś hałas? Wstał gwałtownie i przewrócił krzesełko. Złożyło się i upadło.
Te części stacji, których nie zdemolowano, wyglądały na porzucone w jednej chwili niczym statek dryfujący po Trójkącie Bermudzkim. Rozgrzebana pościel na pryczy zbitej z okorowanych żerdzi i materacu z przeplecionej między belkami napiętej linki. Obwąchał śpiwór, zamykając oczy i wdychając głęboko powietrze.
Pleśń... kurz... trociny, pył ze spróchniałych belek i gdzieś głęboko ledwo wyczuwalne, znikome resztki DNA. Kilka komórek naskórka. Ślina. Śladowe ilości nasienia. Letherhaze. Nigel Letherhaze.
Systematycznie, obszedł pomieszczenia mieszkalne obwąchując zetlałe resztki ubrań, staroświeckie ostrza maszynek do golenia, utytłane sztućce. Znalazł ślady wszystkich ośmiorga.
Читать дальше