Ale tylko ślady.
Na zewnątrz rozległ się pusty odgłos, jakby coś potoczyło się po drewnianych belkach.
Ujął dłonią sterczącą znad ramienia rękojeść miecza i ostrożnie wyślizgnął się z chaty, sunąc plecami po belkowanej ścianie. W porównaniu w półmrokiem chaty noc na zewnątrz wydała mu się zupełnie jasna. Dzięki wzmocnieniu światła widział niemal jak o szarym, pochmurnym świcie, jednak tam, gdzie nie docierał blask gwiazd i rozproszona poświata atmosfery, kryły się plamy głębokiego cienia.
Drakkainen skoncentrował się, precyzyjnie stawiając nogi w miękkich butach i utrzymując niską postawę bojową. Jedna dłoń na rękojeści, druga wyciągnięta do przodu na wysokości punktu chudan . Tuż obok studni, na ścieżce wyłożonej drewnianymi podkładami kolebał się plastikowy, żółty kubełek. Ekipa nie musiała aż tak dbać o dostosowanie do miejscowych, jak on. Popijali ziemskie piwo z puszek, odgrzewali sobie rostbef z jarzynami, czerpali wodę polietylenowym wiadrem.
Coś mignęło mu na granicy cienia. Ruch zbyt szybki jak na istotę ludzką. Jak przelatujący nisko ptak.
Założył, że cokolwiek to było, wie już o jego obecności. Te wszystkie kości wokół wzgórza pozostawiano od niedawna. Niektóre truchła były całkiem świeże. A ostatni ślad uczonych pochodził sprzed dwóch lat.
Powoli, ostrożnie obszedł chałupę dookoła, ale nic się nie poruszało.
Z tyłu za domem, gdzie jeszcze nie był, natknął się na posąg. Tym razem normalny. Wygładzona rzeźba z kamienia, chyba bazaltu. Niewątpliwie miejscowa i dobrze wykonana. Przypominała z grubsza uproszczoną sylwetkę tańczącej ciężarnej kobiety o wyszczerzonych zębach trójkątnych jak zęby rekina. W jednej dłoni tkwiło coś, co przypominało sierp, umieszczony w wywierconym otworze tak, że można go było wyjąć. W drugiej dłoni kobieta dzierżyła kamienną misę. Posąg miał z półtora metra wysokości i zapewne przywleczono go tu w celach badawczych, mimo że był upiornie ciężki. Ale pod jego uniesioną w tańcu stopą piętrzyła się sterta czaszek. Ptasich, zwierzęcych, o różnej wielkości i najróżniejszych gatunków.
Oraz dwie ludzkie.
Przysiadł ostrożnie w pozycji, z której mógł natychmiast poderwać się do walki, i delikatnie rozgarnął kości. Pierwsza czaszka, którą wydobył, była drobna, kość żuchwowa gdzieś przepadła. Została dokładnie oczyszczona przez owady: ich ostre, octowe ślady czuł bardzo wyraźnie; spłowiała od słońca, spłukana przez deszcze. Jednak ślady aminokwasów były jeszcze wyczuwalne, zapadł się więc w sobie, usiłując wychwycić drzemiące gdzieś pod spodem, przypominające woń sparzonych piór, ślady nukleotydów.
Znalazł je, a potem czekał przez chwilę, aż jego zamienione w bazę danych części mózgu rozpoznają indywidualny wzór. Na razie wiedział tylko, że to DNA pachnie znajomo. Marzena Zavratilova... Specjalistka od ksenozoologii.
Dotknął dłonią posągu. Misę i uniesione udo wyraźnie znaczyły obfite, rdzawe ślady i zacieki.
Uderzyło w niego z boku.
Z nagłym, podobnym do świńskiego kwiku wizgiem, szare, rozmazane i zębate.
Drakkainen przeraził się i nagle cały świat zwolnił, wrzask zamienił się w dużo niższy dźwięk jakby rozstrojonej trąby. Padając, zobaczył, jak rozczapierzona, chuda kończyna z imponującymi, wygiętymi jak haki szponami przelatuje tuż koło jego twarzy. Powietrze zgęstniało jak woda, chwycił to coś gdzieś mniej więcej za kark, dopiero wtedy uderzając biodrem i udem o ziemię. Spróchniałe tramy ugięły się pod ciężarem jego ciała, uchylił głowę przed zatrzaskującymi się jak potrzask szczękami i, przetaczając się, trafił podeszwą w biodro przeciwnika, po czym wypchnął go nad swoim ciałem. Rzut po łuku. Wykonany z dziwnej pozycji, ale w końcu skutecznie.
Wyrzucił obie nogi, jak sprężyna wstając z ziemi od razu w postawie bojowej, i równocześnie wydobył miecz z niskim, ślizgającym się dźwiękiem, który przywodził na myśl hamujący tramwaj.
Stworzenie jeszcze płynęło w powietrzu, bokiem, nieporadnie wiosłując kończynami. W mdłym świetle nocy jego skóra połyskiwała lekko. Było krępe, miało może z półtora metra wysokości i w jakiś sposób przypominało upiornie człekokształtną żabę. Uderzyło bokiem o ziemię, odbiło się i pojechało na grzbiecie metr, ale już wstawało jednym, gwałtownym ruchem, który przy normalnym upływie czasu musiał być niezauważalnym mgnieniem. Szeroki pysk, jak szrama w płaskim łbie wyrastającym bezpośrednio z ramion, błysnął znowu rzędami trójkątnych, rekinich zębów.
Pulsujący ból napłynął z ramienia, Drakkainen kątem oka zobaczył kilkanaście wąskich, płytkich zadrapań, jak pozostawionych przez drucianą szczotkę. Chyba miało kolce w skórze niczym płaszczka.
Uniósł miecz z boku głowy w zwykłym hasso-no-kamae . To było tylko zwierzę.
Zobaczył, jak mięśnie nóg stworzenia kurczą się, po czym ono samo wystrzeliło w jego stronę dokładnie jak gigantyczna żaba. Widział, jak trójkątne, długie stopy kołyszą się w powietrzu, jak rozkłada łapy z nastawionymi szponami.
Wytrzymał do ostatniej chwili i umknął przed błyskawicznym ciosem łapy obrotowym unikiem zgodnym z „zasadą wirującej kuli”, po czym ciął skośnie, mierząc tak, by przeciąć kręgosłup. Ostrze popłynęło przez zgęstniałe powietrze. Drakkainen zobaczył ze zdumieniem, że stwór obraca się w powietrzu, unikając cięcia, i ustawia się przodem, niemal równocześnie z jego własnym ruchem. Fenomenalna szybkość reakcji.
Wylądowało bokiem, spod szponów uniosły się drzazgi i chmura próchna, która puchła powoli jak wzburzony muł. Istota natychmiast sprężyła mięśnie do kolejnego skoku.
Rozpoczął wdech, kiedy skoczyła. Zszedł z linii ataku jednym płynnym ruchem i ciął płasko, najszybciej jak umiał, wiedząc, że może zerwać sobie ścięgna. Po ostrzu popłynęła fala drgań wywołanych turbulencjami. Tym razem sam sztych na chwilę w czymś ugrzązł, nie zauważył w czym, bo przekręcił dłoń do odwróconego chwytu, ostrzem w dół, i chlasnął na krzyż, opisując w powietrzu leżącą ósemkę. Trafił raz, znowu samym końcem. Odszedł krok w tył i jeszcze raz zmienił chwyt miecza. Wdech dobiegł końca.
Teraz wydech. Obserwując świat w zwolnionym tempie, można zapomnieć o oddychaniu.
Jakiś podłużny kształt przesunął się powoli, koziołkując w powietrzu jak porzucony w stanie nieważkości. Przypominał ukwiał. Drakkainen spojrzał jeszcze raz i zobaczył, że to odcięta łapa. Dłoń z kawałkiem przedramienia, dryfująca w powietrzu i rozpryskująca krople krwi jak maleńkie, pulsujące baloniki.
Wystawił ostrze przed siebie, a potem uniósł nad głowę. Szpony zagłębiły się w ziemię, stwór wyszczerzył się w upiornym uśmiechu i nagle wzdłuż grzbietu i przez głowę zjeżył grzebień kolców podobnych do kolców jeżozwierza. Zapachniało ostro aldehydem mrówkowym i rycyną. Draństwo było też jadowite. Niedobrze.
Trzeba było zabrać tarczę i oba karwasze. Lenistwo się mści.
Wystrzeliło jak torpeda. Te tylne nogi musiały mieć siłę katapulty. Skoczyło jednak trochę w bok, zagarniając ocalałą łapą obszar, w którym Drakkainen musiał się znaleźć w swoim obrotowym uniku zgodnym z zasadą wirującej kuli. Wobec tego człowiek odchylił się do tyłu, z uniesionym mieczem, nadal stojąc stopami na ziemi. Ugiął kolana, szpony mignęły mu nad twarzą, a wtedy z uczuciem, że pękają mu naprężone jak liny mięśnie brzucha, wyprostował się i, wypuszczając powietrze w strasznym, wibrującym wrzasku, który brzmiał jak rozciągnięty grzmot, ciął ukośnie i wykręcając unik w drugą stronę, rozminął się ze stworem niczym torreador.
Читать дальше