Nie wierzyłem im za grosz.
Cholernie się bałem.
A potem cyfral się uaktywnił i odebrał mi strach.
To pierwsze, co zrobił. Zabił we mnie zdolność do zwykłego, ludzkiego przerażenia. Do paniki albo histerii. Nie dostanę już uczciwej, ludzkiej nerwicy i nie będę się budził z brzuchem pełnym niepokoju i przeczucia nieokreślonego nieszczęścia jak normalny człowiek. W obliczu zagrożenia do końca kombinuję, myślę i planuję. Jestem zaniepokojony albo przestraszony, ale nie mogę poczuć paraliżującej grozy. Nie umiem. Kiedy nie dzieje się nic szczególnego, jestem bezmyślnie pogodny. Nie przejmuję się na zapas.
Myślałem, że zrobił ze mnie psychopatę, i natychmiast poleciałem z tym do Lodowca.
Przebadali mnie. Cyfral po prostu założył mi filtry. Umiem kochać, lubić, współczuć. Może mi być smutno. Mogę się przestraszyć. Uczucia wyższe zostały. Ale negatywne emocje nie są w stanie u mnie urosnąć do takich rozmiarów, żeby mnie powalić.
Lodowiec ostrzegł, że to może zabić. Że w takim razie muszę mieć dwa razy więcej rozsądku niż inni, bo te mechanizmy: przerażenie i panika, to naturalne zabezpieczenia wynikające z instynktu samozachowawczego.
Tyle że od pewnego czasu i tak miałem go trochę za mało.
Najlepszy dowód, że zgodziłem się wziąć udział w misji.
Są i kiepskie strony. Czasem przyspieszenie reakcji wcale nie jest wygodne. Kiedy hiperadrenalina wypełnia krew, można przebić ręką drzwi, które chce się otworzyć, i pogruchotać sobie kości. Dźwięki są obniżone o kilka oktaw i nieczytelne. Nie daj Boże w takim stanie klasnąć w dłonie. Można uciąć sobie palce, chwytając za sznurek.
Wszyscy, którzy szkoliliśmy się w zamku Darkmoor, po aktywacji cyfrali baliśmy się dotykać kobiet. To w końcu też potrafią być emocje. Opowiadaliśmy sobie legendy o tym, jak to rzekomo jakiś komandos rozniósł kompletnie panienkę w przypływie namiętności. Zresztą były też dziewczęta w grupie. Dwie.
O tym, co się dzieje, kiedy trafi na siebie dwoje takich z dopalaczem, też krążyły legendy.
Jak o mnie i o Deirdre.
Na szczęście to były tylko legendy.
Kiedy cyfral pobłogosławił mnie darem języków, na przepustce poszedłem do pubu w Axenhill i nie potrafiłem zamówić piwa. Bełkotałem jakąś mieszaniną mowy Wybrzeża i kebiryjskiego, wtrącając chorwackie, fińskie i polskie przekleństwa. Potem się wyregulowało.
Z kolei noktolopia wydaje się wygodna, dopóki nie wlezie się w ciemnościach na jakieś źródło światła. Źrenica reaguje momentalnie, cyfral też, ale powidok na siatkówce zostaje na parę minut. Deirdre polazła kiedyś w nocy do lodówki, przyświecając sobie oczami, i otworzyła ją. Wzrok odzyskała dopiero po śniadaniu.
Z drugiej strony świadomość, że w razie potrzeby można złapać w dłoń lecącą strzałę albo trafić nożem osę na pniu, pomaga. Pozwala przetrwać. Moim zadaniem jest zebranie informacji. Moją główną bronią jest mózg. Tego mnie nauczono. Ale fizyczna przewaga daje zupełnie inne nastawienie psychiczne.
Słońce zachodzi. Brnę przez trzęsawisko, stąpając tuż przy uschłych pniach, skaczę po skałach i kamieniach, balansując piramidą ładunku na karku. Koszula pod zbroją, kolczugą i kaftanem przesiąka potem. Plecy, poparzone od eksplozji, pieką nie do wytrzymania. Ciemny, splątany las, istna ściana omszałych konarów, już o kilkanaście metrów. Staję na uginającym się dywanie mchu, spoglądam jeszcze na morski horyzont tuż nad krawędzią klifu i aktywuję cyfrala.
***
Zapadał już wczesny zmierzch, kiedy Vuko Drakkainen wszedł między drzewa. Las był nieprzyjemny. Niski, splątany, pełen rachitycznych drzewek o pokręconych konarach, obrośniętych brodatymi porostami. Gdzieś w gałęziach pokrzykiwały ptaki.
Drakkainen maszerował równym, rytmicznym krokiem, przytrzymując jedną dłonią rękojeść miecza, a drugą stabilizując umieszczone na karku siodło, zaczepiające się o gałęzie. W tym lesie nie było ścieżek. Drzewa, które umarły ze starości, padały na ściółkę, przegradzając drogę albo zaczepiały się o korony sąsiednich i wisiały na splątanych konarach, a potem obrastały grzybami i porostami, aż spróchniały. Istna dżungla.
Po godzinie zmierzył prędkość marszu i uznał, że do oddalonej o osiem kilometrów stacji badawczej w tym tempie będzie szedł jeszcze co najmniej dwie godziny.
Oczywiście istniała możliwość, że po dotarciu na miejsce dostanie herbatę i kanapkę z dziczyzną. „Nauczyliśmy się robić miejscowy chleb! Myśleliśmy, że nikt po nas już nie przyleci.” W ten sposób misja zostanie zakończona w dwa dni, nie licząc czasu przeznaczonego na planowanie, szkolenie i przygotowania.
Droga się dłużyła. Las był monotonny i nudny. Te same pokręcone, czarne konary i niechlujne festony kołyszących się na wietrze porostów. Pachniało mokrą grzybnią, próchnem i ostro, piżmowo małymi gryzoniami.
Spojrzał na świat w podczerwieni. Trochę z nudów, a trochę dlatego, że busz zaczynał już tonąć w mroku. Podmalowane zielenią drzewa nie zrobiły się ładniejsze, za to można było dostrzec podobne do małych kapibar gryzonie siedzące w ściółce, błyskające rozjarzonymi srebrem oczkami, ptaki skaczące w gałęziach, owady śmigające w powietrzu jak pociski smugowe, węże czające się wśród zarośli.
W rzeczywistości marsz trwał prawie trzy godziny i kiedy doszedł na miejsce, zapadła już noc. W krajobrazie wokół Wędrowca nic się nie zmieniło. Po prostu w pewnym momencie zatrzymał się i powiedział: „Tutaj”.
Wiedział, że znajduje się o kilkadziesiąt metrów od polany na szczycie wzgórza, na której wzniesiono krytą gontem, drewnianą chatę z bali, otoczoną palisadą i nazwano Terenową Stacją Badawczą Midgaard II.
Drakkainen zdjął z siebie nieporęczny dobytek i jak najciszej ułożył go pomiędzy dwoma spróchniałymi pniami, maskując pierzastymi liśćmi podobnymi do paproci. Panowała cisza. Ptaki już umilkły, od czasu do czasu słychać było tylko przeciągłe buczenie nocnego drapieżnika.
Siedząc wśród paproci, czekał, aż wyschnie przemoczona, płócienna koszula, i nasłuchiwał. Wiatr nie niósł żadnych znajomych dźwięków. Z tej odległości powinno być słychać trzask ognia, szczękanie metalowych naczyń, rozmowy. W sam raz pora na kolację w stacji badawczej. Nikt nie rozmawiał. Martwą ciszę przerywał tylko cichutki, tajemniczy dźwięk. Coś podzwaniało i klekotało delikatnie, na granicy słyszalności.
Wyraźny za to był zapach zgnilizny. Ostry i mdły równocześnie, niemożliwy do pomylenia z niczym innym.
Przez chwilę kręcił głową, wciągając powietrze, aż ustalił kierunek. Śmierdziało dokładnie od strony stacji. Nie tak mocno, jak mogłyby cuchnąć ludzkie zwłoki, a zwłaszcza osiem trupów, ale jednak.
Może to po prostu jakieś porzucone zapasy, pomyślał.
Zrezygnował z hełmu i tarczy. Przewiesił miecz przez plecy i skontrolował, czy sięga do rękojeści, a potem dociągnął wszystkie sprzączki i podskoczył kilka razy na mchu, sprawdzając, czy nic nie dzwoni. Na głowie zawiązał chustę, a potem znalazł pod korzeniami kałużę i wysmarował błotem czoło i policzki.
Stacja wznosiła się na wzgórzu porośniętym płożącymi się rzadko po ziemi krzewami. Nie dostrzegał żadnego ruchu. Widział tylko szczerbatą, niezbyt wysoką palisadę jak garnitur popsutych zębów i zapadnięty pośrodku dach. Nie było dymu, ognia, żadnego ruchu. Stacja wyglądała na opuszczoną i to raczej dawno. A jednak czuł niepokój.
Po pierwsze, na całym zboczu wzgórza w odległości kilkudziesięciu metrów od palisady leżały martwe zwierzęta. Otaczały całą placówkę kręgiem. Szczury, dziki, jelenie, wilki, nawet ptaki. W różnym stadium rozkładu. Widział kości, pióra, strzępy mięsa i futra. Większość zwierząt pocięto albo rozszarpano. Żadnego porządnie nie oprawiono ani nie obdarto ze skóry. Wszystkie natomiast pozbawiono głów.
Читать дальше