Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu. Tom I

Здесь есть возможность читать онлайн «Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu. Tom I» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, Фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Pan Lodowego Ogrodu. Tom I: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Jarosław Grzędowicz
Azyl dla starych pilotów  Oprócz tego pracuje jako dziennikarz „wolny strzelec”, prowadzi stałą rubrykę naukowo-cywilizacyjną w Gazecie Polskiej i tłumaczy komiksy, głównie z serii
i
.
 W Fabryce Słów ukazała się
, jego pierwszy autorski zbiór opowiadań grozy.
 
to pierwsza powieść Jarosława Grzędowicza, w mistrzowski sposób łącząca elementy science fiction i fantasy.

Pan Lodowego Ogrodu. Tom I — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Koniec.

I niech was szlag.

Staram się oddychać normalnie, ale mam wrażenie, że kiszki przeciskają mi się przez gardło. Skóra twarzy rozciąga się w grymasie i zaczynam ślepnąć. Czuję, jak krew ucieka z palców, jak drętwieją nogi.

Na trójkątnym wizjerze wciąż widzę odbite piękne wargi Deirdre z Derry. Krwawy ślad pocałunku zostaje, aż zdziera go kokon wściekłego ognia, który wykwita wokół kapsuły.

Nikt na mnie nie czeka. Wysoki klif na brzegu morza jest pusty po horyzont. Aż po kraniec rzadko porośniętych pokręconymi krzewami słonych bagien, gdzie majaczy ciemna linia lasu.

Zupełnie bezludnie. To dobrze. Gdyby ktoś się tu napatoczył, musiałbym go zabić.

To nie żart.

Misja jest ściśle tajna. Oficjalnie nielegalna. Cały ten świat jest okryty całkowitą kwarantanną. Od klęski programu badawczego kwarantanną absolutną. Pierwsza antropoidalna cywilizacja w zbadanym kosmosie. Bezcenna. Nie mogą się dowiedzieć, że nie są sami we wszechświecie. Nie wolno nam grzebać w ich kulturze, cokolwiek by wyprawiali. Kimże jesteśmy, by sądzić, i tak dalej. Wszystko, co robię, samo moje istnienie gwałci wszelkie przepisy, uroczyście wydane w Brukseli. Lodowiec jest w świetle ideologii nieingerencji zbrodniarzem. Ryzykuje szok kulturowy, żeby uratować kilku ludzi. Kilka jednostek. I może jeszcze chce wiedzieć, o co tu chodzi.

To niezgodne z dyrektywami.

Zupełnie mi to nie przeszkadza.

Ląduję z dokładnością do jednego metra jakieś pięćdziesiąt metrów od krawędzi klifu. Spadochron typu skrzydło i grawitacyjne silniczki manewrowe.

Czekam pięć minut, aż powłoki ostygną na tyle, że będzie można wyjść, a potem odpalam rygle pokrywy i odpinam pasy.

Kapsuła, stojąca w kręgu wypalonej trawy, wygląda jak pęknięty owoc.

Mam mało czasu. Nie mogę gapić się na widoki. Czym prędzej wszelkie ślady mojego przybycia muszą zniknąć.

Trzeba wydobyć cały sprzęt, jaki mam ze sobą zabrać. Zwinąć spadochron i wepchnąć go do luku. A potem objuczyć się wszystkimi manelami i uruchomić odliczanie.

Muszę odejść pół kilometra. To dystans, jaki dzieli mnie od wapiennych skał pod lasem. To dobrze. Powinny dać osłonę przez wszelkimi odłamkami.

Rzeczy przenoszę na raty. Wypchane torby juczne, siodło, worek, broń. Powietrze jest chłodne i czyste, prześwietlone niesamowitym, ostrym blaskiem zachodu. To jedyna obca planeta, jaką oglądam w życiu. Jak większość ludzi, nigdy nie ruszałem się z Ziemi. Przede wszystkim jakoś nie mogę pojąć, że wszystko wokół mnie wygląda tak pospolicie.

Swojsko.

Trawa to jest trawa. Rośliny jak rośliny. Trochę obce, ale nie bardziej niż w takiej Brazylii czy Australii. Niebo nad głową, zachód słońca, morskie fale poniżej klifu wyglądają normalnie. Jak na poligonie Costa Verde. Jak w domu pod Splitem.

Tak jak wszędzie.

Żal mi spadochronu. Kilkudziesięciu metrów kwadratowych folii. Mocniejszej i lżejszej niż jakakolwiek dostępna tu tkanina. Mnóstwo cudownych linek plecionych z arachnidu. Na każdej można by powiesić wołu. Wszystko to ma w ułamku sekundy zamienić się w parę, a we mnie miesiące morderczego treningu przetrwania wyrobiły instynkt śmieciarza. Każda rzecz, jaką znajdziesz, może się przydać. Dlatego trudno mi rozstać się ze spadochronem. Marnuję go, a już niedługo, walcząc z jakimś tandetnym powrósłem, będę do niego tęsknił.

Podnoszę osłonę zapalnika, przekręcam klucz, wprowadzam sześciocyfrowy kod, a potem odchylam pomalowaną na czerwono rękojeść, przekręcam ją i wyciągam na całą długość.

Nic.

Zamiast kwadratowych cyfr odliczania widzę na wyświetlaczu listing kodów maszynowych, potem jakieś znaczki i jeden po drugim komunikaty o błędach.

Robi mi się gorąco.

To jedna z tajemnic tego świata.

Jedna z tych, które mam wyjaśnić.

Midgaard jest strefą śmierci dla elektroniki. Tu w krótkim czasie wszystkie bajery, którymi w domu jesteśmy otoczeni od narodzin aż po godną śmierć, zaczynają najpierw wariować, potem się psuć, a w końcu umierają.

Pierwsza ekspedycja nie zdołała nawet wystartować. Prom ratunkowy, który po nich wysłano, po starcie dotarł tylko na orbitę, chwilę później wszystkie urządzenia zdechły. Zgasło nawet światło w kabinie, a potem prom stanął w dryfie. Musieli go zholować. Wszyscy przeżyli, ale musieli wyrzucić nawet zegarki.

Pojazd, który przybył po ostatnią ekspedycję, czekał w umówionym punkcie zaledwie pół godziny. Kiedy wrócił, o mało nie rozbił się o dok statku macierzystego.

Teraz nie wiem, czy zapalnik ruszył, a padł wyświetlacz, czy też sekwencja samozniszczenia nie została przyjęta. Jeżeli się mylę, będę tu dalej kucał i walczył z klawiaturą, aż głowica hipertermobaryczna ożyje pod moimi nogami.

Koniec misji.

Czuję, że płócienna koszula robi się mokra. Stukam nerwowo w martwe klawisze, wprowadzając procedurę zatrzymania, potem resetuję urządzenie kluczem.

Podnosi się, ale trwa to trzy razy dłużej niż zwykle. Znowu klucz, kody, wajcha. Tym razem odliczanie rusza. Niektóre cyfry wyglądają cudacznie jak litery obcego alfabetu.

Zakładam, że zapalnik działa i rzucam się galopem w kierunku skał.

Eksplozja dopada mnie po najwyżej dwustu metrach.

Zobaczyłem oślepiający błysk i nawet nie zdążyłem paść. Fala uderzeniowa zmiata mnie niczym tsunami i wlecze po błocie i mchach trzęsawiska. W ustach mam pełno bagiennej wody, jedna ręka i plecy płoną jak oblane ukropem.

Za pół sekundy podmuch wraca. Powietrze wypełnia obszar próżni w epicentrum.

Wniosek jest prosty: zapalnik ruszył za pierwszym razem.

Mało brakowało.

Wokół miejsca, gdzie znajdowała się moja kapsuła, jest tylko półokrągła wyrwa jakby ogryziona od klifu i pierścień zwęglonej trawy. Nad tym wszystkim formuje się grzyb dymu, jak miniaturowa eksplozja nuklearna.

I nakazał spalić wszystkie okręty na brzegu.

Za pierścieniem skał, za którym złożyłem sprzęt, siadam na płaskim kamieniu i opieram się plecami o granit. Patrzę w ciemniejące niebo. Słucham obcych, tęsknych głosów ptaków.

W naszym świecie trudno znaleźć pustkowie, w którym nie będzie niczego oprócz przyrody, nieba nad głową i człowieka siedzącego na kamieniu. Człowieka, którego obowiązuje jedynie to prawo, jakie ma w sercu. Przez całe moje życie, gdziekolwiek bym się ruszył i cokolwiek bym robił, kontrolowały mnie miliony przepisów. Tysiące urzędników normalizowało każdą moją myśl i każdy postępek. Na wszystko mieli procedury. Przez cały czas usiłowali się mną opiekować i uchronić przed jakimkolwiek ryzykiem. Przez całe życie czułem się, jakbym miał dwanaście lat. I miliony rodziców.

Tu nikt się mną nie opiekuje. Mogę się upić, skręcić nogę, wylecieć w powietrze dzięki własnemu ładunkowi termicznemu albo wpaść do jakiejś studni. Wszystko na własne ryzyko.

Boże, co za ulga.

Pod klapą juków znajduję płaską, plastikową butelkę palinki „Monastyr” i pociągam spory łyk, ale najpierw wylewam odrobinę na wnętrze dłoni i przyciskam dłoń do ziemi. Ofiara dla Hinda, boga wojów. Teraz Wybrzeże Żagli to moja jedyna ojczyzna. Czuję smak śliw, które rosły po drugiej stronie kosmosu, gdzieś pod Rijeką. Smak adriatyckiego słońca, które tu jest ledwo dostrzegalną bladą gwiazdką wewnątrz nieistotnego gwiazdozbioru zwanego Dłonią. Niewyobrażalnie daleko. Nie do pojęcia. Człowiek nie umie myśleć w astronomicznych kategoriach. Przestrzegano mnie przed tym. To fatalne dla samopoczucia. Można oszaleć.

Tak jakby ktoś, kto zabiera się za coś podobnego, mógł być normalny.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I»

Обсуждение, отзывы о книге «Pan Lodowego Ogrodu. Tom I» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x