Rozkładam swój skromny dobytek. Każdy przedmiot znam na pamięć, tysiące razy miałem go w rękach. Umiem go złożyć i rozłożyć nawet przez sen.
Na początku nie rozumiałem, po co to wszystko. Uważałem, że powinienem mieć normalną broń. Chociaż pistolet. Mogę przypominać tubylca, jasne, ale po co zatrudniać sztab ludzi, żeby pod kierunkiem ksenoetnologów szyli mi buty ze specjalnych, modyfikowanych skór, za pomocą klonowanych ścięgien, skoro mogę po prostu założyć solidne, wojskowe albo turystyczne buty za pięćdziesiąt euro? Komu to zrobi różnicę? Przejdę do legendy jako Ten, Który Miał Czarodziejskie Buty i zmienię kulturę tego świata?
Dlaczego nie wolno mi zabrać majtek? Jestem okręcony cienką, płócienną chustą jak pieluchą. To nie takie trudne. Przewiązuje się w pasie taśmę, następnie zwisającą z tyłu prostokątną szmatę odwraca na drugą stronę tak, by powstały dwa trójkąty, i przeciąga między nogami, a potem przeciska koniec pod taśmą i wywija na zewnątrz. Proste.
I niewygodne.
Mam ładunek, który objuczyłby dużego konia, ale muszę się jakoś zabrać. Nauczono mnie obywać się bez sprzętu, ale nie wiadomo, jak długo tu zabawię. Każdy przedmiot zwiększa moje szanse przeżycia.
Zostanę uznany za zaginionego w akcji, jeżeli nie znajdą mnie za rok w tym samym miejscu lub jeżeli nie dam znaku życia.
Elektronika umiera natychmiast, ale układy bioniczne jakoś egzystują. Nie dziwi mnie to. W końcu ludzie i zwierzęta mają się tu doskonale.
Wyciągam pojemnik z radiolarią. Moja maskotka. Moje zwierzątko.
Mój nadajnik.
Metalowy cylinder pokryty plątaniną ornamentów. Naciskam kilka ozdób w ustalonej kolejności — łeb węża, liść klonu, koło wozu, oko żaby. Wewnętrzny tank wysuwa się z sykiem, radiolaria unosi się bezwładnie w zielonkawym żelu jak wielka meduza. Macki zwisają swobodnie, kapelusze anten otulają jej dzwon, po szklistym ciele przebiegają tylko drobne punkciki błysków luminescencji. Nadajnik śpi w półtrwaniu i czeka na swój czas. Kiedyś będę musiał wezwać pomoc, zameldować o zakończeniu misji albo złożyć swój ostatni meldunek i wtedy radiolaria się obudzi. Wyśle mój przekaz prosto do satelity obserwacyjnego i przypuszczalnie będzie ją to kosztowało życie.
Podczas treningu okazało się, że do marszu powinienem założyć na siebie pełną zbroję. Inaczej się nie zabiorę z tym wszystkim. Nie jest ciężka, ale po zdjęciu strasznie nieporęczna. Wypełnia pękaty worek, a ja muszę zabrać jeszcze sakwy, zrolowany płaszcz, broń, tarczę i siodło. Gdyby to była normalna, tutejsza zbroja, to ledwo bym z tym wszystkim łaził. Dzięki nowoczesnym materiałom, którym kazano jak najwierniej udawać kutą stal, plecione rzemienie i utwardzaną skórę, wszystko, łącznie z hełmem, to tylko dwanaście kilo. Pełen rynsztunek normalnego woja z Wybrzeża waży dwukrotnie więcej. Zakładam nagolenniki, karwasze, kolczugę, folgowy półpancerz i hełm. Przypinam pas z bronią i po raz pierwszy tutaj wyciągam miecz.
Wykonano go w zakładach Nordland produkujących grawitacyjne helikoptery bojowe. Nie przypomina miecza Ludzi Wybrzeża. Jest trochę dłuższy, ma dwa razy dłuższą rękojeść bez wyraźnej głowicy, kwadratowy, tarczowy jelec i jednosieczne ostrze, wyhodowane jako monomolekularna cząsteczka. Jego kształt trochę wzorowano na shinobi ken , mieczu starojapońskich skrytobójców. Wolałem samurajską katanę, ale mój instruktor walki za pomocą kilku bolesnych przykładów udowodnił mi, że to głupi kaprys. Dostałem za to dużo bardziej uniwersalne narzędzie, którym mogę walczyć w kilku różnych stylach. Używając tarczy, jedną ręką albo oburącz. Mogę się fechtować, walczyć w stylu ken-jutsu albo rąbać jak templariusz.
Maczetę dostałem dodatkowo jako zwykłe narzędzie. Jest równie prosta w budowie i równie wyrafinowana technologicznie co miecz. Jednak w parafeudalnych kulturach takich jak ta, miecz to zazwyczaj nie byle co. Nie tylko kosztuje majątek. Mieści się w nim honor wojownika, duchy ofiar, fart, jakiś bóg osobiście i diabli wiedzą co jeszcze. Jeżeli zacznę nim ścinać suche gałęzie na ognisko albo kopać w ziemi, narobię sobie kłopotu lub zrobię z siebie pośmiewisko. W każdym razie niepotrzebnie przyciągnę uwagę.
Jest jeszcze nóż, trochę sprzętu biwakowego, ciepłe ubranie, zapasowe buty, zimowe buty, rozłożony łuk, strzały, owalna tarcza z laminatu i rząd koński. Cholerne siodło. Jest doskonałe i lekkie, zawiera mnóstwo skrytek i różnych sakw, ale chyba nie istnieje nic bardziej nieporęcznego w transporcie.
Hełm oczywiście na głowę. Sakwy są tak skonstruowane, że mogę powiesić je na ramionach, jedną z przodu, drugą z tyłu i spiąć po bokach. Powstaje wtedy coś w rodzaju pokracznego plecaka. Tarczę można przytroczyć na plecach. Łuby ze złożonym łukiem na pasie u prawego boku. Maczetę pod klapą torby wiszącej na piersi.
Siodło ładuję w końcu na kark, opiera się wewnętrznym czaprakiem o tarczę, jedna tybinka wchodzi między sakwę i nakarczek hełmu.
Oto ja.
Nadchodzę.
Obładowany jak dromader, w pełnej zbroi, z siodłem na karku, wyglądając jak Tweedledum i Tweedledee w jednej osobie. Potykam się w błotnistym, pełnym skał i uschłych drzew trzęsawisku, dzwonię oporządzeniem i zmierzam w stronę lasu, który skryje całe to dziwowisko.
Królestwo za konia.
Zapada mrok. Postanawiam obudzić cyfrala.
Cyfral. Mój pasożytniczy anioł stróż, wyhodowany w tajnym laboratorium Nishima Biotronics na potrzeby Morskiego Oddziału Rozpoznania Specjalnego.
Jedyny element ekwipunku, którego na pewno nie zgubię i bez którego trudno byłoby mi tu przeżyć.
Czyni ze mnie nadczłowieka. To dzięki niemu widzę w ciemności, słyszę pisk myszy z dwustu metrów, to on w chwili zagrożenia tłoczy mi w żyły hiperadrenalinę, która przyspieszy moje ruchy i reakcje. Dzięki niemu metaliczny szwargot Ludzi Wybrzeża albo gardłowy bełkot Amitrajów brzmi w moich uszach jak własna mowa. W razie czego znieczuli mnie, wyleczy, wyświetli mapę na zamkniętych powiekach albo celownik na siatkówce oka.
To tylko dzięki niemu przez rok szkolenia nauczyłem się tyle, ile normalnie musiałbym poznawać przez dwadzieścia lat.
Bez tego cholernego, pasożytniczego grzyba w moim mózgu cała misja byłaby tylko kosztownym samobójstwem.
Wpuścili mi go przez nos.
Wtedy był jeszcze ziarnem. Rozpuścił śluzówkę i zamienił się w larwę nie większą niż zarodziec malarii. A potem wędrował krwiobiegiem, wyprowadzając w pole białe ciałka krwi, aż dotarł do podwzgórza. Tam zagnieździł się i zaczął rosnąć, karmiąc się moją krwią.
Kiedy w głębokiej tajemnicy dwanaście lat temu zastosowano pierwszy model, moja ukochana ojczyzna ustami jakiegoś oszalałego eurokraty uparła się, żeby cyfral dopilnował, aby żołnierz funkcjonował zgodnie z regulaminem, procedurami i stosownymi przepisami. I najlepiej, żeby był posłuszny. Podejrzewam, iż roił sobie Europę, w której kiedyś załaduje się coś takiego każdemu noworodkowi. Tamci szczęśliwcy byli z oddziału Falschirmjager. Kilku komandosów zginęło już podczas prób poligonowych, a dwóch palnęło sobie w łeb, zanim zdążono zdezaktywować im wszczepy. Trzech wylądowało w wariatkowie.
Bałem się jak cholera, kiedy mi go wpuszczali.
Tłumaczyli, że to szósta, dokładnie przetestowana wersja. Że to tylko układ wspomagający, dopalacz, który nie będzie wtrącał mi się do osobowości. Że to po prostu wewnętrzny komputer. Udostępni mi czasowo nieużywane obszary mózgu i pozwoli na sterowanie siłą woli procesami, na które normalnie nie mamy wpływu. Że w razie czego jest to całkowicie odwracalne. Jeżeli go zdezaktywować, po prostu zdechnie i zostanie zresorbowany przez organizm. Twierdzili, że wiedzą, co robią.
Читать дальше