— Następna rzeźba — powiedział na głos. — Istna galeria sztuki.
A wtedy w drewnianej twarzy otwarły się oczy.
Drakkainen wzdrygnął się i, odskakując w tył, wyjął miecz do połowy. Oczy patrzyły na niego z jakimś obłąkanym cierpieniem. Normalne oczy — z białkami, ludzkie. Tutejsi mieli tęczówki niemal na całą gałkę oczną jak konie.
Twarz była znajoma. Duval. Joaqin Duval. Kierownik ekspedycji.
— Co ci się stało? — zapytał i usłyszał, że bezwiednie mówi w języku Wybrzeża. Powtórzył pytanie po angielsku. Oczy poruszyły się gwałtownie.
— Nie możesz mówić?! Mrugnij dwa razy na tak, raz na nie.
Dwa mrugnięcia. Bardzo szybko.
— Czy to zrobili miejscowi?
Trzy mrugnięcia. Co to znaczy?
— Czy pozostali żyją?
Trzy mrugnięcia.
— Czy to znaczy, że nie wiesz?
Chwila zastanowienia.
Dwa mrugnięcia.
Przez umysł Wędrowca przepływały setki pytań, ale niewiele wymagało odpowiedzi tak lub nie.
Coś zastukało cicho.
Jedna gałązka na prawym konarze poruszała się lekko, uderzając o sąsiednią. Stuktuk...stuk... stuktuk... Przerwa. Stuk... stuk... Przerwa.
Alfabet Morse’a? Usiłował zrozumieć, co tamten nadaje, ale pogubił się.
Kropka, kreska, kropka, kropka, kreska, kreska, kropka.
L-M-E?
Tamten zaczął jeszcze raz.
Kreska, kropka, kreska. Kropka, kropka.
Wreszcie zrozumiał: Kill Me. Zabij mnie.
— Mam cię zabić? — Tamten przestał stukać. Mrugnął dwa razy i zamknął oczy.
— Duval! Nie chcę cię zabijać! To ekspedycja ratunkowa! Ściągnę tu statek! Ale muszę się dowiedzieć! Gdzie tamci poszli? Co tu się stało?! Kto ci to zrobił? Jak mogę pomóc?!
— Kill Me Killme Kilmekilme Kilem Kill...
Nic z tego.
Drakkainen prosił, błagał, przekonywał i tłumaczył. Bez skutku. Tamten nie odpowiadał na żadne pytanie, tylko w kółko powtarzał swoje.
Obmacał drzewo ze wszystkich stron, ale nie mógł znaleźć niczego prócz drewna. Zwykłego, gładkiego, suchego drewna, prawie pozbawionego kory. Pień, gałęzie, wąskie, lancetowate liście podobne do oliwnych. Drzewo, które zawierało w sobie Duvala, podobnie jak posąg w chałupie zawierał w sobie Halleringa.
Jednak Duval żył. Miał tylko oczy i zdolność poruszania jedną gałązką. Czy rósł razem z tym drzewem?
Nic dziwnego, że zwariował.
Przejęty zgrozą i współczuciem może rzeczywiście zdołałby go zabić, ale nie miał pojęcia jak. Jak szybko i humanitarnie zabić drzewo? Zresztą to nie takie proste.
Odszedł, starając się nie słuchać stukającej z uporem gałązki.
— KlLMEKILMEKILMEKILME...
Podszedł do leżącej na ziemi połowy stwora i postanowił zbadać go dokładniej. Na próbę dźgnął go mieczem. Blade, okrągłe oczy otworzyły się raptownie, ramię wbiło się szponami w grunt i głowa nagle wyskoczyła jak rakieta na wysokość jego twarzy. Przyspieszenie spadło jak zasłona, na plecach i szyi poczuł napór powietrza, kiedy odskakiwał w tył, wywinął się wyskokiem i trzasnął głowę stwora potężnym, zamachowym kopnięciem w powietrzu. Zmieniła kierunek lotu, przyspieszając wyraźnie, a potem potoczyła się po ziemi z obrzydliwym, pustym odgłosem.
Drakkainen patrzył na nią ze zgrozą, dysząc ciężko, a później zobaczył, że ramię wyciąga się przed siebie, pazury wbijają w klepisko, po czym mięśnie napinają się, przyciągając bark i łeb, i ramię znowu wyciąga się do przodu, zupełnie jak w jakimś kiepskim horrorze. I pełznie. Do niego.
— Piczku materi! — wrzasnął Drakkainen. — Zdychajże, ścierwo!
Uchwycił miecz oburącz i z całej siły przebił stworzeniu czaszkę. A potem uniósł zaskakująco ciężki zewłok na ostrzu, zamachnął się i puścił łeb prosto w ścianę palisady, aż zadudniło.
— Pięć razy cię już zabiłem! — wrzeszczał rozwścieczony do granic. — Przestań żyć! Co to za jakieś kretyństwa? Co za pochrzaniony świat! Zaraz tu przeleci Baba Jaga na miotle! Przejdzie kociołek i złoży mi uszanowanie!
Stwór jakby go posłuchał, bo zasyczał cicho i znieruchomiał.
— No! — powiedział Drakkainen. — I leżeć mi tu.
Miał dosyć tego miejsca, był wściekły, zmęczony i głodny. Klnąc pod nosem, przemierzył wielkimi krokami dziedziniec i wszedł do chaty. Wyszedł po chwili, niosąc stary, postrzępiony koc. Rzucił go na ziemię i kopniakiem wtoczył nań odrąbaną łapę, po czym owinął ją, tworząc gruby tłumok. Wewnątrz szmat zaczęło się coś poruszać, więc Nitj’sefni, klnąc strasznie po fińsku, grzmotnął kilka razy zawiniątkiem o ziemię.
Następnie zebrał pozostałe na dziedzińcu szczątki członków wyprawy i zaniósł do wnętrza chaty. Położył wszystko, co znalazł, na stole naprzeciw posągu Halleringa i stał przez chwilę z pochyloną głową, poruszając bezgłośnie ustami. Przeszukał jeszcze raz chatę i wreszcie wyszedł z niewielkim, plastikowym kanistrem, oblewając ściany i zapadnięty dach z gontów. A potem przysiadł w bezpiecznej odległości i wydobył z sakiewki przy pasie krzesiwo.
„Ma pan sprawdzić, co się stało — mówił Lodowiec. — A jeżeli będzie trzeba, sprzątnąć cały bałagan”.
Duval cały czas stukał monotonnie gałęzią.
Drakkainen wstał, kopnął w ocembrowanie studni i poszedł po siekierę.
Kiedy schodził ze wzgórza, płomienie sięgały już ponad palisadę i sypały iskrami w nocne niebo.
***
Budzi mnie deszcz. Obrzydliwy, ołowiany poranek wśród mgły i uporczywej mżawki. Wszystko mnie boli. Już nie wiem, czy z powodu wczorajszej walki, czy nocy spędzonej na grubym, rozwidlonym konarze. Jest zimno.
Rozwiązuję sznur, który utrzymywał mnie na pniu, i schodzę na ziemię, otulony wełnianym płaszczem.
Co ja się nasłuchałem o tym płaszczu. Że naturalna wełna grzeje, nawet kiedy jest mokra. Że pod wpływem deszczu włókna się kurczą i płaszcz robi się wodoodporny.
Może i tak.
Tylko że wtedy jest już zupełnie przemoczony. Podobnie jak noszący go człowiek.
Boli mnie staw skokowy, wszystkie mięśnie, zadrapania na przedramieniu i oparzone plecy. Jestem mokry, zmarznięty i wściekle głodny.
Tamten odzywa się akurat, kiedy stoję wśród paproci, dając ulgę pęcherzowi.
Siedzi na skraju lasu na drewnianym, jednoosiowym wozie, zaprzężonym w krępe zwierzę kojarzące się odlegle z osłem albo okapi.
— To była piękna walka — mówi. — Może nawet warta pieśni.
— Jaka walka? — pytam.
Jest chudy, okryty płaszczem z kapturem i trzyma w ręku połeć słoniny, od którego odkrawa niewielkie kawałki trzymanym w dłoni zakrzywionym nożem.
Spokojnie sznuruję rozporek. Zdążę w razie czego. Zdążę, zanim zeskoczy z kozła albo sięgnie po cokolwiek ostrego.
Ignoruję go. Tutaj podejście samotnego człowieka we śnie to czyn niekulturalny i niebezpieczny. Właściwie mnie obraził.
Przynajmniej o ile wiem.
Nie mam pojęcia, jak mnie wypatrzył w gęstym listowiu, wśród gałęzi. Dlatego jestem wściekły właściwie na siebie.
Zbieram odpowiednie patyki na ognisko. Jest tu parę roślin, których zeschłe gałęzie zapłoną, nawet kiedy są wilgotne. Tamten żuje swoje kęsy, patrząc na mnie badawczo tymi niesamowitymi oczami wypełnionymi czernią. Chyba jest stary. Trudno ocenić. Tutaj czterdziestolatek właściwie jest stary. Chudą twarz ma pobrużdżoną zmarszczkami i w jakiś sposób zmęczoną.
Krzesiwo strzela pękami iskier. Rozdmuchuję żar na kawałku kory, kupce próchna i igieł, aż pojawi się płomyk.
Kiedy grzeję dłonie przy trzeszczącym ogniu pochłaniającym suche patyki, myślę o kawie. Espresso w malutkiej filiżance z warstewką créma na wierzchu. Tamten wciąż siedzi i podaje sobie do ust kawałki sadła na końcu noża.
Читать дальше