— Ala jak szybko potrafi latać zespół Velteyna? — zapytał Ryszard.
— Niewiele szybciej niż chaliko w pełnym galopie. Ten tański champion jest w stanie lewitować własnego wierzchowca i dwudziestu jeden wojowników za pomocą PK, psychokinezy. Prócz niego jeszcze tylko jeden jest zdolny do takich wyczynów, mianowicie Nodonn, tański Mistrz Bojów i Lord na Goriah w Bretanii. Ten potrafi unosić pięćdziesięciu. Są — jeszcze inni, którzy umieją lewitowac indywidualnie samych siebie oraz paru zdolnych do uniesienia jednej czy dwóch osób. Ale żaden poza tymi dwoma nie jest dość silny, by utrzymywać w powietrzu wielu jeźdźców.
— Gdybym miała naszyjnik! — zawodziła Felicja.
— Och, poczekajcie! Tylko poczekajcie!
— Zetrzemy ich w proch — warknął Ryszard.
— Parę strzałów, by zwalić mury po dwóch stronach miasta, może jeden na dzielnicę Tanów, by zdemoralizować obrońców i na koniec wielkie bum w kopalnię. Jeśli ta Włócznia jest naprawdę ręczną armatą, zmienimy ją w kupę żużlu.
— I bezpiecznie wrócimy do domu — dodał Klaudiusz patrząc w ogień. — Zostawimy przyjaciół walczących na ziemi.
— Velteyn będzie próbował bronić swego królestwa — przestrzegła ich Madame. — Jest wyjątkowo mocnym kreatorem, a w jego drużynie są także silni zniewalacze. Będziemy w wielkim niebezpieczeństwie. Niemniej, uderzymy. I zwyciężymy.
— Rozległ się głośny trzask. Żarzący się węgielek przeleciał w powietrzu jak miniaturowy meteor i wylądował tuż przed starszą panią. Podniosła się i zadeptała go bardzo dokładnie. — Sądzę, że już czas na spoczynek. Musimy rano wstać na próbę lotu Ryszarda.
Marta również się podniosła i zwróciła do Ryszarda:
— Zanim się położymy, chodź ze mną na mały spacer.
— Oszczędzaj siły, cherie — upomniała ją Madame.
— My tylko kawałeczek — rzekł Ryszard.
Objął Martę w pasie ramieniem, by ją podtrzymywać. Wyszli z kręgu światła i skierowali się ku skrajowi polanki, na której był rozbity obóz; reszta rozmawiała nadal przy ognisku. Gwiazdy świeciły nad zaroślami, księżyc już zaszedł. Ryszard i Marta mieli przed sobą porośnięte krzakami zbocze krateru z wąską ścieżynką wiodącą na jego krawędź. Wyremontowanego latacza nie było stąd widać, ale wiedzieli, że czeka na górze.
— Byliśmy szczęśliwi, Ryszardzie? Potrafisz to zrozumieć? Taka para jak my.
— Dwoje tego samego gatunku, Marteczko. Kocham cię, dziecino. Nigdy nie myślałem, że to się może zdarzyć.
— Po prostu była ci potrzebna, staromodna, seksowna dziewczyna.
— Idiotka — powiedział, całując jej oczy i chłodne wargi.
— Jak myślisz, czy będziemy mogli wrócić, gdy się to skończy?
— Wrócić? — powtórzył bezmyślnie.
— Po ataku na Finiah. Przecież wiesz, że będziemy musieli nauczyć innych pilotażu i obsługi maszyny, by mogli jej użyć w następnych dwóch etapach planu Madame. Ale ty i ja nie musimy już się tym przejmować. Zapłaciliśmy, co się należało. Możemy powiedzieć, żeby nas tutaj przywieźli, a wtedy…
Zwróciła się do niego, a on ją objął. Zbyt słaba i umęczona kurczami i krwotokami, by wytrzymać teraz stosunek, nalegała ciągle, by go pocieszać. Wszystkie noce spędzali leżąc w swych ramionach w dekamolowej chacie.
— Nie martw się, Marteczko. Amerie będzie wiedziała, jak cię wyremontować na dobre. Jakoś się dostaniemy z powrotem, weźmiemy sobie jeden latacz tyko dla nas i znajdziemy dobre miejsce na mieszkanie. Tylko ty i ja. Bez Tanów, bez Firvulagow czy Wyjców. W ogóle bez ludzi. Znajdziemy. Przyrzekam.
— Kocham cię, Ryszardzie — powiedziała. — Cokolwiek się zdarzy, to jest nasze.
Rankiem Ryszard pokiwał im ręką na do widzenia i wspiął się na miejsce, gdzie stał samolot. Mimo skrobania latacz wyglądał dość parszywie, ale temu można było szybko zaradzić.
Ryszard usiadł w fotelu pilota i poklepał pulpit sterowniczy tak, jak jeździec płochliwego konia.
— Och, ty piękna, zwisłonosa, zmiennoskrzydła maszyno. Nie wytniesz głupiego numeru staremu kapitanowi, prawda? Oczywiście nie. Dziś polecimy!
Uruchomił silnik i kolejno przeszedł przez wszystkie czynności. Dobiegł go znajomy pomruk generatorów rhopola. Ryszard uśmiechnął się na myśl o mikroskopijnych reakcjach termonuklearnych, wybuchach we wszystkich szesnastu silnikach gotowych do splecenia siatki subtelnych sił, które uwolnią metalowego ptaka od więzów grawitacji. Wszystkie, niebieskie światła wskaźnikowe maszyny jakby mówiły: „Jazda!” Trzymając samolot twardo na ziemi, zasilił prądem sieć zewnętrzną. Sparszywiała powłoka metalowego ptaka rozpaliła się w świetle słonecznym jasną purpurą, gdy pokryła ją subtelna siateczka rhopola. Wszystkie brudy, których Ryszard nie był w stanie usunąć, zaskwierczały i odpadły; ukazała się gładka powierzchnia z czarnego cermetalu, jak się tego należało spodziewać po samolocie o wydolności orbitera.
Włączył system środowiska wewnętrznego. No właśnie, małe błękitnawozielone światełko poinformowało go, że niezależnie od tego, dokąd poleci, warunki życiowe dla pilota będą należycie zabezpieczone. Zmniejszyć energię rozruchu sieci pola. Skrzydła złożyć do powierzchni minimalnej, póki się nie przyzwyczai do ich używania. Nie ryzykować sterowania sensorowego w dziewiczym locie podczas zataczania się po całym niebie jak postrzelona kaczka. Pokaż klasę, Kapitanie Voorhees.
Okay… okay… no i hopla!
Pionowo w górę, a teraz równiutko w płaszczyźnie poziomej i trzymaj na iluśtamset metrach wedle niezrozumiałego odczytu na ekranie altymetru. Powiedzmy, że to czterysta. W dole krater Ries leżał jak wielka misa błękitu z wyciągniętymi małymi skrzydlatymi ptaszkami na zachodniej krwędzi, grzecznie czekającymi na zezwolenie, by się napiły. Było ich tam czterdzieści dwa; brakowało jednego w miejscu, gdzie odcinek krawędzi krateru zniknął po osunięciu się oraz jednego w miejscu, skąd wystartował latacz Ryszarda.
Do diabła z tymi skrzydłami; wiatr może go zaskoczyć w zwisie: lepiej się stąd ruszyć. Powoli… powoli… przechył na skrzydło i świeca. Ósemka, a teraz piątką w górę i stop, i start, i pikowanie, i ślizg, i wahadło, i… jasna cholera, dał mu radę!
W dole na ziemi cztery małe figurki podskakiwały z radości. Prawie bezbłędnie pomachał im skrzydłami na znak, że ich widzi i wybuchnął głośnym śmiechem.
— A teraz przyjaciele, żegnajcie, bo muszę was opuścić! Wątpliwości zachowamy sobie na później. Obecnie wasz stary Kapitanek da sobie parę lekcji kierowania tą tutaj latającą maszyną!
Włączył rhopole na pełną moc siatki bezinercyjnej, aureolę siłową wokół ogona i wystrzelił pionowo w jonosferę.
Czy ochotnicy nadejdą?
W miarę jak dni września ubywało i kończono przygotowania w Ukrytych Źródłach, dla stronników Madame Guderian ta kwestia stawała się najważniejsza. Wpływy, a nawet korzyści z sojuszu Firvulagow i ludzi nie sięgały daleko, jedynie poza maleńkie osiedla w Wogezach i w puszczy górnej Saony, czyli na obszar, który mógł zmobilizować nie więcej niż stu bojowników. Łączność z innymi enklawami Motłochu była minimalna z powodu niebezpieczeństwa Polowania, patroli szaroobrożowców, Wyjców, a także nominalnych podwładnych króla Yeochee, którzy nie mieli zamiaru porzucać swego zwyczaju prześladowania ludzi.
Przed opuszczeniem Wysokiego Vrazlu Madame i Wódz Burkę przedyskutowali ten problem ze starym, przebiegłym Mistrzem Bojów przemieńców, Pallolem Jednookim. Uzgodniono, że jedyną nadzieję na zwerbowanie ludzi mieszkających na odleglejszych obszarach może stworzyć działanie Firvulagow. Tylko twórcy złudzeń mogli się spodziewać, że uda im się skierować grupy bojowników Motłochu z dalej położonych wiosek do Ukrytych Źródeł w terminie odpowiednim do ataku na Finiah. Ale stało się jasne, że trzeba będzie dać z siebie o wiele więcej niż tylko zwykłe zorganizowanie pospolitego ruszenia, by sceptyczni przedstawiciele ludzkości ruszyli się ze swych bagien czy kryjówek w górach. Szczególnie, jeśli wezwanie do broni zostanie przekazane przez małych kosmitów.
Читать дальше