Jego radość miała prędko zostać przyćmiona przez rzeczywistość pierwszego czeku z wypłatą. Tygodniówka z Marble Collegiate wynosiła równo sto dolarów; po potrąceniach podatków federalnego, stanowego i miejskiego oraz ubezpieczenia społecznego, i po wypłaceniu prowizji Reyowi i Tauberowi, Danielowi zostało 19,14 dolara. Tak więc, kiedy nastała jesień, wrócił do Metastasia. Pan Ormund życzliwie pozwolił mu wychodzić wcześniej w środy, by brał udział w próbach chóru. Ponadto został awansowany na stanowisko krupiera przy kole ruletki w kasynie (piastując tę funkcję na przemian z Lee Rappacinim), które nawet po obcięciu doli Metastasia i pana Ormunda było niezaprzeczalnie żyłą złota.
Nie, żeby Daniel miał skłonność do martwienia się o pieniądze. Nadal w przeważającej mierze przypominał pasikonika i nie potrafił niepokoić się ewentualnymi nieprzewidzianymi wydatkami w dalekiej przyszłości. Zgodnie z warunkami jego porozumienia z Reyem Boa miała zapewnioną opiekę jeszcze przez rok. Kongres tymczasem przygotowywał jednolity kodeks prawny dotyczący latania, kodeks, który na pewno zadba o to, żeby nikogo nie stawiano w tej nieznośnej sytuacji, w której był Daniel, mogąc utrzymać Boę przy życiu tylko uciekając się do czarnego rynku. Za rok, kiedy Daniel będzie musiał wziąć na siebie ponownie ciężar jej utrzymywania, nie powinien to zatem być aż tak miażdżący i niesprawiedliwy ciężar. Gdyby oszczędzał, może nawet wystarczyłoby mu na umieszczenie jej z powrotem na Pierwszych Narodowych Torach Lotu. Takie są optymistyczne, letnie myśli pasikonika.
Jako że żyło mu się, ogólnie, raczej beztrosko podczas tego roku konkubinatu, nie stwierdził, by wolność uderzyła mu do głowy. W każdym razie te określenia są względne. W praktycznym sensie jego życie niewiele się zmieniło, tyle że teraz mógł, kiedy ogarniało go pragnienie, wyjść i pobzykać się. Przeważnie jednak, oprócz trzydniowego tanga zaraz po tym, jak zdjęto mu pas, to pragnienie nie nachodziło go; nie w dawny nieprzezwyciężony i czasochłonny sposób. To zmniejszenie się jego niegdyś bezustannego ruchu mogło mieć coś wspólnego z sublimacją, ale wątpił w to. Renata Semple zawsze twierdziła, że sublimacja to masa freudowskich bredni; że najlepsi partnerzy przekazują także największe ładunki twórczej energii. Może po prostu starzał się i robił do niczego. Może jego obecne życie seksualne stanowiło optymalny poziom dla jego metabolizmu, a przedtem przesadzał. W każdym razie był przecież szczęśliwy, więc po co się martwić?
Od dwóch miesięcy pozwalał, by jego skóra blakła, stopniowo wracając do swojej pierwotnej barwy, kiedy pewne zdarzenie w Muzeum Historii Naturalnej sprawiło, że przemyślał to ponownie. Wędrował samotny jak palec pośród gablot z niezwykłymi kamieniami i okazami minerałów, pozwalając swojemu umysłowi zabłądzić w skrętach i zagięciach, oślepiającym blasku i połysku chińszczyzny Natury, kiedy z mglistej przeszłości wyszedł Larry, sprzedawca ze zlikwidowanego już sklepu z pączkami Dodge`Em. Larry, z większą bezpośredniością niż wdziękiem, upuścił metaforyczną zapraszającą chustkę u stóp Daniela, poczekał, by zobaczyć, czy zostanie podniesiona, a kiedy nie została, poszedł dalej do jakichś rudonośnych głazów narzutowych, mrucząc smutno, twardo: „W porządku, Sambo, co tylko powiesz”. I ani przez moment choćby przebłysku rozpoznania. Był okres, i to dość długi, gdy Daniel widział Larry`ego przeciętnie dwa razy dziennie, żeby poznać swoje wiadomości telefoniczne i ogólnie pogadać. Larry, trzeba przyznać, miał słabość do fałszywców, ale mimo to! Czy miłość jest aż tak ślepa?
Daniel wiedział, że za każdym razem, kiedy śpiewa w Marble Collegiate, ponosi ryzyko, iż zostanie rozpoznany przez kogoś z jeszcze bardziej mglistej przeszłości. Z powodu związków Van Dyke`a z PLO coraz to nowe grupy kościelne i delegacje konwentowe wpadały na niedzielne nabożeństwa, i mógł być pewien, że wśród tych gości kiedyś trafi się ktoś z Amesville albo okolic, kto znał dawnego, nieprzeobrażonego Daniela Weinreba. Obawy ostatecznie nie przeszkodziły mu przyjąć tej pracy, ale mogło być równie dobre dalsze noszenie maski, która okazała się tak skuteczna. Wszyscy sądziliby, że pozostał fałszywcem z wyboru, ale na to nic nie mógł poradzić. Poza tym, trzeba przyznać, przydawało się to czasem.
Postanowił przynajmniej zmienić swoje oznakowanie. Podczas następnej wizyty u swojej stałej kosmetyczki kazał sobie wybielić małą plamę w kształcie mandorli wysoko na czole, co okazało się procedurą równie bolesną, jak drogą. Następnie, ku jego wielkiej i natychmiastowej uldze, kręgi na jego policzkach zostały zapełnione, a skędzierzawione włosy wyprostowane i obcięte, by utworzyć grzywkę natłuszczonych loczków zasłaniającą pionowy migdał bieli na czole. Ta nowa maska, ponieważ mniej ostentacyjna, była jeszcze bardziej skuteczna jako kamuflaż. Własna matka, jak się to mówi, nie poznałaby go teraz.
Minął rok: rok obfitujący w wydarzenia, cuda historii i jego własnego odmienionego serca (jeśli to rzeczywiście serce rejestruje poczucie powołania, że człowiek jest wezwany do wykonania pisanego mu zadania, a nie oczy, albo ręce, albo kręgosłup); rok błogosławionego zgiełku; szczęśliwy rok, który zbyt szybko upłynął. O tym, co robił można było opowiedzieć prędko. Ukończył z panią Schiff szkic pełnowymiarowej wersji w dwóch aktach Czasu Miodokróliczków, który Tauber natychmiast zaczął pokazywać producentom (wszyscy oni myśleli, że jest to kawał), i napisał, albo przerobił, z siedem lub osiem własnych piosenek. Ale to, czego się nauczył, wymagałoby wręcz epickiego katalogu. Intuicyjne odczucia rozkwitały jako przelotne wizje, rozgałęziały się w realistyczne założenia, splatały w systemy, a same systemy wydawały się rozbrzmiewać tajemniczo wszelkiego rodzaju rzeczami, wielkimi i małymi, zarówno jego najpotężniejszymi, najbardziej niejasnymi przeczuciami, jak wygięciami i kolorami mieczyka w plastikowej doniczce. Było to tak, jakby zaproponowano mu interlinearne przeniesienie na całej długości jego życia. Stare kawałki nieposortowanej świadomości scaliły się w schematach tak klarownych jak melodia Mozarta. Raz, gdy został sam w domu i wspinał się na wyżyny Don Giovanniego, postać epifanii z tego dnia była właśnie taka: zaledwie siedem nut, które wydawały się, z wysokości, na której je słyszał, mówić więcej o sprawiedliwości, sądzie i tragicznym losie niż wszystkie dzieła Ajschylosa i Szekspira razem wzięte. To, co go pobudzało, nie musiało być muzyką, choć zwykle było to dzieło sztuki, a nie surowce Natury. Nowy Jork nie miał do zaoferowania zbyt wiele niezmienionej Natury, poza swoim niebem i tym, co udało się skłonić do wyrośnięcia w parku, ale był pełny po brzegi wytworów ludzkich rąk i dniem i nocą huczał muzyką. Danielowi nie brakowało bodźców.
Jak długo można było ciągle podsumowywać wszystko w ten sposób? Pani Schiff mówiła, że w nieskończoność, dopóki pozostawało się w przyjaznych stosunkach ze swoją Muzą. Ale kto był tą Muzą i czego ona żądała? Tu pani Schiff nie umiała podać żadnych wyroczni.
To pytanie było ważne dla Daniela, bo zaczął w dość przesądny sposób wierzyć, że może to Boa jest jego Muzą. Czyż jego przebudzenie nie zbiegło się z czasem, kiedy przywiózł ją tutaj, by z nim mieszkała? Ale jakie to absurdalne, mówić w ogóle o „mieszkaniu” z nią, kiedy Boa była jedynie pustą skorupą. To z panią Schiff, z Reyem, naprawdę mieszkał przez te trzy lata. A jednak nawet przez chwilę nie uważał ich za Muzy. Byli w tym czasie jego nauczycielami; albo, jeśli to nie oddawało im dostatecznej czci albo nie wyrażało wielkości tego długu, jego Mistrzami. Muza była czymś, albo kimś, innym.
Читать дальше