Krótko mówiąc, oddalenie zmieniło Grandisona Whitinga w pojęcie — pojęcie, któremu Daniel zdecydowany był się przeciwstawiać w jedyny dany mu sposób: poprzez pozbawienie go posiadania ciała jego córki, tkwiącego w stanie śpiączki od dwunastu lat.
Oddział 17, gdzie znajdowały się zwłoki (bo tym były w oczach prawa) Boadicei Weinreb, zajmował tylko małą część trzeciej podpiwnicy aneksu Pierwszych Narodowych Torów Lotu. Po tym, jak Daniel zgłosił się do recepcji w holu i jak panna Marspan, po protestach, zostawiła pistolet u ochroniarza przed windą, pozwolono im zjechać na oddział bez eskorty, gdyż twarz Daniela znano w Aneksie. Poszli długim, odbijającym dźwięki tunelem, oświetlonym — raz ostro, raz blado — przez nieregularnie rozmieszczone neonówki zamontowane na szerokim, niskim łuku sufitu. Po obu ich bokach, rozmieszczone z ciasną, straszną regularnością płyt pamiątkowych na cmentarzu, leżały bezwładne i słabo oddychające organizmy tych, którzy nigdy nie wrócili z lotów w przestrzenie poza ich ciałem. Tylko nieliczne spośród setek osób na tym jednym oddziale miały kiedyś podjąć na nowo cielesne życie, ale łupiny wegetowały tam, starzejąc się, więdnąc, dopóki jakiś istotny organ w końcu nie wysiadł albo księgowość nie przysłała na dół polecenia, żeby odłączyć maszyny podtrzymujące życie.
Zatrzymali się przed łóżkiem Boi, rodzajem gumowego hamaka zwisającego z rurowej ramy.
— Nazwisko… — zauważyła panna Marspan, schylając się, by przeczytać kartę przyczepioną do nóg łóżka. Widoki z tego oddziału pozbawiły ją jej zwykłego zdecydowania. — Bosola? To jakaś pomyłka.
— Pod tym nazwiskiem zameldowaliśmy się, kiedy tu przyszliśmy.
Panna Marspan zamknęła oczy i położyła na nich rękę w rękawiczce. Choć niezbyt lubił tę kobietę, nie mógł nie czuć dla niej odrobiny współczucia. Musiało być trudno zaakceptować tę wyschniętą, pomarszczoną poczwarkę jako siostrzenicę, którą znała i kochała, na tyle, na ile miłość leżała w jej naturze. Skóra Boi miała kolor zabrudzonych żarówek z matowego szkła i wydawała się, napięta mocno na każdej wypukłości kości, równie krucha. Pełne kształty zniknęły, nawet jej wargi były cienkie, a ciepło, jakie można było stwierdzić w zapadłych policzkach, wydawało się pożyczone z wilgotnego powietrza tunelu, a nie jej własne. Nic nie wskazywało, by w tym ciele toczyły się jakieś procesy życiowe, oprócz plazmy sączącej się przez przeświecające rurki do wolno obracającego się kieratu jej tętnic i żył.
Panna Marspan wyprężyła barki i zmusiła się do podejścia. Jej ciężka spódnica z czerwonawoszarego jedwabiu zahaczyła o ramę sąsiedniego łóżka. Uklękła, by ją rozluźnić, i pozostała przez dłuższą chwilę na jednym kolanie, wpatrując się w pustkę twarzy Boi. Potem wstała, kręcąc głową.
— Nie mogę jej pocałować.
— Nie wiedziałaby o tym, gdyby to pani zrobiła.
Cofnęła się od łóżka Boi i stała w centralnym przejściu, rozglądając się nerwowo, ale gdziekolwiek się obróciła, ten sam widok był uwielokrotniony bez końca, rząd po rzędzie, ciało po ciele. W końcu, mrużąc oczy, popatrzyła w górę, w neonówkę.
— Od jak dawna ją tu trzymasz? — zapytała.
— Na tym oddziale, pięć lat. Oddziały na wyższych piętrach są trochę weselsze, przypuszczalnie, ale o wiele droższe. To wszystko, na co mnie stać.
— To piekło.
— Boi tu nie ma, panno Marspan. Jest tylko jej ciało. Kiedy będzie chciała wrócić, jeśli będzie chciała, wróci. Ale jeśli tego nie chce, czy myśli pani, że wazon kwiatów przy łóżku coś zmieni?
Ale panna Marspan nie słuchała go.
— Popatrz, tam w górze! Czy widzisz? Ćma.
— Och, owady są nieszkodliwe — powiedział Daniel, nie mogąc stłumić swojej urazy. — Ludzie jedzą karaluchy, wie pani. Cały czas. Kiedyś pracowałem w fabryce, która robiła z nich papkę.
Panna Marspan przyjrzała mu się spokojnie; następnie, z przemyślaną siłą doświadczonego sportowca, uderzyła go w twarz wierzchem odzianej w rękawiczkę dłoni. Chociaż widział wcześniej, że to się zbliża, i przygotował się psychicznie, ten cios sprawił, że łzy stanęły mu w oczach.
Kiedy echo umilkło, wypowiedział się, nie z gniewem, ale z dumą.
— Utrzymuję ją przy życiu, panno Marspan, proszę o tym pomyśleć. Nie Grandison Whiting, z jego milionami. Ja, z niczym… to ja utrzymuję ją przy życiu.
— Przepraszam, Danielu. Ja… doceniam to, co robisz. — Dotknęła swoich włosów, by upewnić się, że są ułożone, i Daniel, sarkastycznie ją naśladując, zrobił to samo. — Ale nie rozumiem, dlaczego nie trzymasz jej u siebie, w domu. Z pewnością byłoby to tańsze niż to… mauzoleum.
— Jestem czasowym, nie mam domu. Nawet kiedy miałem pokój w hotelu, nie byłoby bezpieczne pozostawianie jej tam samej. Zdarzają się włamania do pokojów, a co by wtedy spotkało kogoś w stanie Boi…
— Tak, oczywiście. To nie przyszło mi do głowy.
Pozginała palce w ich powłoce z koźlej skóry; pozginała je i wykręciła do tyłu, jakby chciała przeciwstawić się bezradności, którą czuła. Przyszła tu gotowa wkroczyć i objąć nadzór, ale nie było nad czym objąć nadzoru.
— Grandison, jak rozumiem, nigdy się o tym nie dowiedział? Nie wie, że któreś z was żyje?
— Nie. I nie chcę, by się dowiedział, kiedykolwiek.
— Dlaczego? Jeśli mogę zapytać.
— To moja sprawa.
Panna Marspan rozważyła to.
— W porządku — zdecydowała w końcu, dezorientując Daniela.
— To znaczy, że zgodzi się pani na to? Nie powie mu pani?
— Chyba jeszcze za wcześnie, by zacząć targi — odparła chłodno. — Nadal wiele jest rzeczy, które chcę wiedzieć. Ale, jeśli uspokoi to twój umysł, mogę ci powiedzieć, że niewiele zostało miłości między Grandisonem i mną. Moja siostra, matka Boi, w końcu zdołała się zabić rok temu.
— Bardzo mi przykro.
— Nonsens. Nie znałeś jej, a gdybyś znał, jestem pewna, że byś nią pogardzał. Była to głupia, próżna histeryczka z odrobiną zalet, ale była moją siostrą, a Grandison Whiting zniszczył ją.
— I zniszczyłby też Boę, gdyby mu pani pozwoliła. — Powiedział to nie melodramatycznie, lecz spokojnym głosem pełnym wiary.
Panna Marspan uśmiechnęła się.
— Och, wątpię. Była najbystrzejszym z jego dzieci, tym, co do którego miał najwyższe nadzieje. Kiedy zginęła, jak wierzył, jego żałoba była równie prawdziwa jak twoja albo moja.
— Może była. Ale gówno mnie obchodzą jego uczucia. Spojrzenie panny Marspan powiadomiło go, że nawet w tych okolicznościach nie lubi takiego języka.
— Wyjdźmy stąd.
— Chętnie. Chciałabym jednak najpierw coś powiedzieć, póki jest to dla mnie jasne. Najważniejsze pytanie, pytanie, które rozważam, odkąd wyruszyliśmy w tej taksówce, jest takie, czy Boadicea byłaby bardziej… skłonna… wrócić tutaj, do ciebie, czy do swojego ojca.
— Tutaj, do mnie.
— Chyba muszę się zgodzić.
— A więc nie powie mu pani!
— Pod jednym warunkiem. Że pozwolisz mi zorganizować zabranie Boi z tego miejsca. Jeśli kiedyś ma wrócić, nie wierzę, że uznałaby tę perspektywę za choć trochę zachęcającą. Mogłoby to nawet podziałać tak, że zmieniłaby zdanie.
— Przeprowadzono badania. Po pewnym czasie nie wydaje się robić żadnej różnicy, gdzie są fizycznie. Wskaźnik powrotów jest taki sam tu, na dole, jak wszędzie.
— Być może, ale nigdy nie ufałam badaniom. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebym ci pomogła, jeśli mogę?
Читать дальше