— Bójki?
— Miejmy nadzieję, że nie. Na ogół tylko wrzeszczą do siebie. To potrafi być mocno dokuczliwe, kiedy większość publiczności przyszła tutaj, żeby słuchać. — Pan Ormund ponownie podał mu rękę. — Ale dość już czczej paplaniny. Obowiązki wzywają, ta-ra, ta-ra! Mam nadzieję, że spodoba ci się przedstawienie dziś wieczorem, i będę oczekiwał wiadomości od ciebie jutro.
— Jutro — obiecał Daniel, gdy pokazano mu drzwi.
Daniel klaskał posłusznie, kiedy kurtyna opadła na końcu aktu pierwszego Demofoonte, jako jedyny smutas wśród szalejącej pochwalnie widowni. Nie mógł pojąć, co też pobudziło ich do tych uniesień. Pod względem muzycznym produkcja była profesjonalna, ale bez natchnienia: zwykła archeologia udająca sztukę. Bladebridge, o którego chodziło w większości tego zgiełku, nie zaśpiewał ani mądrze, ani za dobrze. Jego maniera sceniczna polegała na grzecznej, pogardliwej nudzie, którą urozmaicał, kiedy pragnął przyciągnąć uwagę do wymagającego szczególnego wysiłku upiększenia, gestem (zawsze takim samym) niezwykle schematycznej brawury. W tych chwilach, gdy wyciągał mięsiste, ozdobione klejnotami ręce, przechylał do tyłu głowę (ale ostrożnie, tak by nie ruszyć z miejsca swojej wysokiej peruki) i wyrzucał z siebie mrożący krew w żyłach tryl albo długą, głośną, meandrującą ruladę, wydawał się apoteozą nienaturalności. Sama muzyka, chociaż stanowiła pastisz oprawy czterech kompozytorów do tego samego libretta Metastasia, była jednostajnie monotonna, tworząc niezwykle słaby pretekst dla bezustannej kwiecistości, jaką narzucali jej śpiewacy. Jeśli chodziło o dramatyczność albo poezję, nic z tego. Cała przyciężka operacja — dekoracje, kostiumy, inscenizacja — zdawała się zgoła prowokująco bezsensowna, chyba że poświęcenie tak wielkiej ilości pieniędzy, energii i oklasków stanowiło samo w sobie rodzaj sensu.
Czuł prawie takie samo zamroczenie jak wtedy, gdy tak wiele lat temu, w alternatywnym świecie swojego dzieciństwa, siedział w pokoju dziennym pani Boismortier i słuchał kwartetu smyczkowego Mozarta. Z tą różnicą, że utracił pokorę, która pozwalała mu jako dziecku dalej wierzyć, tymczasowo, w wartość tego, co go zamroczyło. Postanowił zatem, kiedy światła opery w końcu rozbłysły, że nie wróci na drugi akt. Nieważne, że prawdopodobnie nie będzie już nigdy miał okazji zobaczyć niczego w Metastasiu. (Już podjął taką decyzję). Miał zbyt duży szacunek dla własnego zdania, by dalej patrzeć na coś, co uznał za całkowite efekciarstwo.
Niemniej jednak, kiedy wyszedł do holu, nie potrafił oprzeć się sposobności do krążenia pośród stałych bywalców Metastasia, nietworzących (mimo ich domin, które były, tak jak w dawnej Wenecji, de rigueur) bynajmniej tak błyszczącego zgromadzenia, jakie można by ujrzeć, między aktami, w Metropolitan albo State Theater. Znajdowali się tam oczywiście dalsi fałszywcy. Większość kastratów o statusie gwiazd stanowili czarni, tak jak w najlepszych czasach belcanto byli to głównie Kalabryjczycy albo neapolitańczycy, najbiedniejsi z biednych. Gdziekolwiek czarnych przedstawiano do powszechnego uwielbienia, czy to na ringu, czy na scenie, pojawiali się niezawodnie na miejscu wielbiący ich fałszywcy. Ale ta ich grupa składała się z fałszywców niezwykle dyskretnego rodzaju; mężczyźni mieli na sobie przeważnie, tak jak Daniel, konserwatywne i lekko niemodne już biznesowe garnitury, kobiety suknie o nieomalże klasztornej prostocie. Niektórzy z prawdziwych czarnych pozwalali sobie na większy blask, w którym pióra albo odrobina koronki ożywiały ich maski, ale ogólny ton, nawet wśród nich, był zdecydowanie przytłumiony. Może, nawet prawdopodobnie, inny ton nadawano na dole, w kasynie Metastasia, ale wpuszczano tam tylko członków z kluczem.
Daniel oparł się o kolumnę z imitacji marmuru i oglądał tę niezbyt efektowną paradę. Akurat w chwili, gdy po raz drugi postanowił wyjść, nagle zaczepiła go dziewczyna, którą poznał tego ranka, oficjalnie żona Jacka Levine`a, pozdrawiając go głośno:
— Ben! Ben Bosola! Cóż za miła niespodzianka.
Za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Uniosła domino.
— Pani Levine — wymruczał. — Witam.
— Marcella — pomogła mu, a potem, by pokazać, że wobec Demofoonte osobiste afronty są bez znaczenia, powiedziała: — Czyż nie jest to najpiękniejsze… najwspanialsze… najbardziej marzycielskie, najbardziej kremowe…
— Niewiarygodne — zgodził się, z tylko takim przekonaniem, by uszło.
— Bladebridge będzie naszym następnym wielkim śpiewakiem — oznajmiła z proroczą pasją. — Prawdziwym soprano assoluto. Nie, żeby Ernesto był w jakiś sposób mniej ważny. W żadnym razie nie wypowiedziałabym się przeciw niemu. Ale jest stary, i jego najwyższe nuty już przepadły. Temu nie można zaprzeczyć. — Pokręciła głową z energiczną melancholią, potrząsając długim blond warkoczem.
— Ile ma lat?
— Pięćdziesiąt? Pięćdziesiąt pięć? W każdym razie najlepsze lata ma już za sobą. Ale jest takim artystą! Nawet teraz. Nikt nigdy nie dorównał jego Casta diva. Czy to nie zdumiewające, że spotkaliśmy się znów tak prędko? Jack nie wspomniał, że jesteś fanem. Naturalnie kazałam mu opowiedzieć mi wszystko o tobie, jak tylko przyszedł do domu.
— Nie jestem kimś, kogo nazwałabyś prawdziwym fanem. Powiedziałbym, że jestem co najmniej sześć albo siedem poziomów od szczytu na skali bycia czyimkolwiek fanem.
Jej pusty, wyjący śmiech był tak samo idiotyczny jak ta uwaga.
Nawet bez hawajskiej sukienki z frotte, a w atrakcyjniejszym brązowym welwecie, Marcella pozostała intensywnie tego rodzaju osobą, z którą nie chciałeś być widziany publicznie. Nie, żeby miało to znaczenie, ponieważ nie miał zamiaru nigdy wracać do Metastasia.
A więc, dla pokuty za traktowanie jej z góry, zmusił się, by być bardziej uprzejmym, niż wymagały tego ściśle okoliczności.
— Czy przychodzisz tu często? — zapytał.
— Raz w tygodniu, w mój wolny wieczór. Mam zaabonowane miejsce daleko, w ostatnim rzędzie Balkonu Rodzinnego.
— Szczęściara.
— Nie myśl, że o tym nie wiem. Na początku ostatniego sezonu znów podnieśli ceny i szczerze mówiąc, nie myślałam, że będę mogła to odnowić. Ale Jack był aniołem i pożyczył mi te pieniądze. Gdzie siedzisz?
— Uhm, w loży.
— W loży — powtórzyła z czcią. — Czy jesteś z kimś?
— Chciałbym! Niestety, jestem całkiem sam w tej loży.
Zmarszczka niedowierzania pofałdowała jej czoło. Ponieważ nie widział żadnego powodu, by tego nie robić, i ponieważ było to coś, o czym mogli pogadać, opowiedział jej o telefonie od Ormunda i ich opartej na nieporozumieniu rozmowie kwalifikacyjnej tego popołudnia. Słuchała jak dziecko historii o narodzeniu Chrystusa, albo jakby pierwszy raz w życiu słyszała o Kopciuszku. Jej wielkie oczy, obramowane szparami w masce, napełniły się łzami, które jednak nie spłynęły. Pierwszy z dzwonków antraktu zabrzmiał w chwili, gdy opowieść została zakończona.
— Czy chciałabyś dołączyć do mnie w loży? — zaproponował w wybuchu wspaniałomyślności (który, musiał przyznać, nic go nie kosztował).
Potrząsnęła warkoczem.
— To miłe z twojej strony, że pytasz, ale nie mogłabym.
— Nie rozumiem dlaczego.
— Bileterzy?
— O ile nie zabierzesz komuś innemu miejsca, nie będą wiedzieć.
Popatrzyła z niepokojem na ludzi idących rzędem w górę po schodach, potem na Daniela, potem znów na schody.
— W loży są cztery miejsca — namawiał ją. — Ja mogę zająć tylko jedno z nich.
Читать дальше