— Nie chciałabym być winna utraty przez ciebie pracy, zanim jeszcze zacząłeś.
— Jeśli będą się czepiać z powodu czegoś takiego, nie są ludźmi, dla jakich powinienem pracować. — Ponieważ nie miał zamiaru wziąć tej pracy, łatwo przychodziły mu wzniosłe zasady.
— Och, Ben… nie mów tak! Pracować tutaj — w Metastasiu! Nie ma niczego, czego każdy by nie dał za tę okazję. Oglądać każde przedstawienie, każdego wieczoru! — Łzy w końcu osiągnęły punkt nasycenia i pociekły do jej maski. Musiało to być nieprzyjemne doznanie, bowiem przesunęła domino we włosy i przykładała zwiniętą chusteczkę z rękawa sukienki do pokrytych strużkami policzków.
Zabrzmiał drugi dzwonek. Hol był prawie pusty.
— Lepiej chodź — nalegał Daniel.
Skinęła głową i podążyła za nim do drzwi loży. Tam zatrzymała się, żeby po raz ostatni otrzeć pospiesznie łzy. Potem schowała chusteczkę i obdarzyła go wielkim, odważnym uśmiechem.
— Przepraszam. Naprawdę nie wiem, co mnie naszło. Chodzi tylko o to, że Teatro jest centrum mojej całej egzystencji. To jedyny powód, dla którego dalej mieszkam w tym głupim mieście i chodzę do mojej beznadziejnej roboty. I gdy słyszę, że jesteś, nie wiem, taki… nonszalancki w tej sprawie… Nie potrafię tego wyjaśnić. To mnie rozstroiło.
— Nie miałem takiego zamiaru.
— Oczywiście, że nie. Zachowuję się jak stara głuptaska. Czy to jest twoja loża? Lepiej wejdźmy, zanim nas zauważą.
Daniel otworzył drzwi i cofnął się, by Marcella mogła pójść przed nim. W połowie drogi przez mały łącznik stanęła jak wryta. W tej samej chwili światła opery przygasły i publiczność zareagowała aplauzem na wejście dyrygenta do fosy orkiestrowej.
— Ben — szepnęła Marcella — tu jest ktoś jeszcze.
— Widzę ją. Ale nie ma potrzeby, żeby panikować. Po prostu usiądź obok niej, jakbyś była u siebie. Ona prawdopodobnie zakradła się tak samo jak ty. W każdym razie nie ugryzie cię.
Marcella zrobiła, co jej kazano, i ta kobieta w ogóle nie zwróciła na nią uwagi. Daniel zajął fotel za Marcellą.
Gdy smyczki rozpoczęły skoczne wprowadzenie do duetu między Adrastem i Tymantem, intruzka opuściła swoją operową lornetkę i obróciła się, żeby popatrzeć na Daniela przez ramię. Jeszcze zanim ją rozpoznał, czuł ostrzegawczy niepokój, obserwując powolny skręt jej kręgosłupa.
Zanim zdążył wstać, złapała go za rękaw. Potem, zręcznie, nie kładąc lornetki, zerwała mu maskę.
— Wiedziałam. Mimo brody… mimo maski… wiedziałam!
Marcella, chociaż była tylko widzem tego dramatu, zaczęła ponownie, i to całkiem słyszalnie, płakać.
Panna Marspan puściła Daniela, by zająć się pobieżnie Marcellą.
— Cicho! — rozkazała, i Marcella ucichła.
— Jeśli chodzi o ciebie — zwróciła się panna Marspan do Daniela — porozmawiamy później. Ale teraz, na litość boską, siedź cicho i uważaj na muzykę.
Daniel skłonił głowę na znak poddania się, a panna Marspan wbiła swój sokoli wzrok w łagodnego Adrasta, bezlitosnego Tymanta, ani razu, przez cały czas trwania drugiego aktu, nie odwracając się znów. Tak była pewna swojego panowania nad sytuacją.
Gdy jechali, z zaciągniętymi zasłonkami taksówki, zygzakami po pełnych wybojów ulicach, Daniel próbował opracować plan. Jedynym przychodzącym mu do głowy rozwiązaniem, które mogłoby przywrócić jego utracone status quo i sprawić, by jego miejsce pobytu pozostało nieznane Grandisonowi Whitingowi, było zamordowanie panny Marspan. A to nie było żadne rozwiązanie. Nawet gdyby miał odwagę spróbować, a nie miał, z większym prawdopodobieństwem skończyłby jako jej ofiara, ponieważ panna Marspan ujawniła (w celu zapewnienia taksówkarza, że bezpieczne jest pojechanie z nimi przez Queens), że nosi pistolet, na który ma pozwolenie, i że została przeszkolona w jego używaniu. Przewidywał, że cienka materia jego incognito spruje się nieubłaganie, dwanaście lat wybiegów i uników zniweczy w jednej chwili kaprys tej kobiety, i nie mógł niczego zrobić, tylko jechać z nią. Nie chciała nawet słuchać wyjaśnień, dopóki nie zobaczy na własne oczy, że Boa żyje.
— Czy mógłbym zadać pani pytanie? — ośmielił się zagadnąć.
— Wszystko w swoim czasie, Danielu. Bardzo proszę.
— Czy szukała mnie pani? Bo w przeciwnym razie nie rozumiem…
— Przecięcie się naszych dróg było przypadkowe. Siedziałam w loży naprzeciwko twojej, i rząd wyżej. Czekając, aż dołączy do mnie przyjaciółka, oglądałam tłum przez lornetkę. Zwykle w taki wieczór obecny jest ktoś, kogo się zna. Ty wydawałeś się znajomy, ale nie potrafiłam cię od razu rozpoznać. To całkiem naturalne. Nie miałeś brody, ani nie nosiłeś domina, kiedy cię znałam. Poza tym sądziłam, że nie żyjesz. W antrakcie obserwowałam cię w holu i nawet zdołałam, stojąc po drugiej stronie kolumny, usłyszeć część twojej rozmowy z tą dziewczyną. To byłeś ty. To jesteś ty! I mówisz mi, że moja siostrzenica żyje. Nie mogę, przyznam się, wyobrazić sobie twojego motywu, by trzymać te sprawy w tajemnicy, ale tak naprawdę nie interesują mnie twoje motywy. Interesuje mnie moja siostrzenica, jej dobre samopoczucie.
— Nie jest ładnie tam, dokąd jedziemy — ostrzegł. — Ale to ją podtrzymuje.
Panna Marspan nie odpowiedziała.
Daniel rozchylił zasłonkę, by zobaczyć, jak daleko dojechali. Zobaczył część Queens wyglądającą jak każda, w której dotychczas był: tę samą szeroką autostradę bez pojazdów, obrzeżoną z obu stron porzuconymi samochodami i przewróconymi ciężarówkami, z których kilka wykazywało oznaki zamieszkania. Dalej od drogi stały sczerniałe od dymu szkielety domów jednorodzinnych. Trudno było uwierzyć, że z dala od szosy wielkie obszary Queens pozostały nietknięte. Puścił zasłonkę. Taksówka skręciła nagle w bok, omijając coś na drodze.
Mógłby teraz pewnie uciec. Mógłby zamieszkać pośród tych ruin, aby samemu stać się ruiną. Ale to oznaczałoby oddanie Boi jej ojcu, a do tego czynu nie mógł zostać — nie zostanie — doprowadzony. Była to cała jego duma, źródło całego jego poczucia własnej godności, że poprzez niedostatek wielki i mały, poprzez codzienne poniżenia tych dwunastu łat odpowiadał za utrzymanie Boi („dobre samopoczucie” stanowiłoby przesadne określenie). Inni mężczyźni mają rodziny. Daniela podtrzymywały na duchu zwłoki żony (bowiem tym teraz była, według prawa). Ale służyło to temu samemu celowi: nie pozwalało mu uwierzyć, pomimo wszystkich innych oznak, że jego klęska jest ostateczna i zupełna.
Dawniej wiedział, dlaczego to robi i dlaczego musi wytrwać. Skłaniał go do tego strach. Ale ten strach zaczął w końcu wydawać się bezpodstawny. Grandison Whiting może był człowiekiem samolubnym, ale nie szalonym. Mógł uznać, że Boa popełnia błąd, biorąc sobie Daniela za małżonka, mógł pragnąć jego śmierci, mógłby nawet postarać się, żeby ta nastąpiła, gdyby zawiodły inne metody perswazji — ale nie zamordowałby córki. Gdy ta konkretna obawa się zmniejszyła, pojawiła się jednak w jej miejsce niechęć do Whitinga i wszystkich jego uczynków i sztuczek, która urosła w końcu do wstrętu.
Nie miał żadnego racjonalnego uzasadnienia dla swojej awersji. Częściowo było to zwykłe uczucie klasowe. Whiting był arcyreakcjonistą, Machiavellim, Metternichem, i jeśli miał ku temu bardziej intelektualne powody niż większość takich sukinsynów, a nawet (Daniel musiał to przyznać) bardziej przekonywające, to tylko czyniło z niego bardziej niebezpiecznego sukinsyna niż tamci. Istniał w tym także aspekt religijny, chociaż Daniel opierał się myśli, że ma jakikolwiek związek z religią. Był zdroworozsądkowym, niezmiennym, usprawiedliwionym przez siebie ateistą. Religia, cytując jego przyjaciela Claudea Durkina, była czymś, o czym musiałeś się nauczyć, aby w pełni doceniać Dawnych Mistrzów. Ale książka, którą przeczytał dawno temu w Spirit Lake, miała wpływ na Daniela, i pogodne paradoksy pastora Jacka Van Dyke`a wkradły się do jego umysłu, woli, czy też jakkolwiek się nazywa ten zakątek duszy, w którym tkwi wiara w niewidzialne rzeczy. Tam, w ciemności, gdzie żadne racjonalne zaprzeczenie nie mogło jej dosięgnąć, rosła i rozgałęziała się myśl, że Grandison Whiting jest jednym z tych cesarzy, o których pisał Van Dyke, że rządzą światem i że trzeba im oddawać to, co do nich należy, mimo iż są dzicy, zepsuci i bez sumienia.
Читать дальше