Dekodujesz sygnały i utykasz:
Świetnie się bawiłam. Naprawdę mi się podobał. Mimo, że bierze dwa razy tyle, co inne dziwki pod kopułą…
Aby w pełni rozkoszować się kwartetem Keseya…
Nienawidzą nas, bo jesteśmy wolni…
Teraz uważaj…
Zrozum.
Te określenia nie dają się sensownie przetłumaczyć. Są niepotrzebnie rekurencyjne. Nie zawierają użytecznych informacji, choć ich struktura znamionuje inteligencję — nie ma szans, by powstały przypadkowo.
Jedyne rozsądne wytłumaczenie: ktoś zakodował bzdury, by udawały logiczny komunikat — to oszustwo widać dopiero po zmarnotrawieniu czasu i sił na jego odszyfrowanie. Celem sygnału jest zużycie zasobów odbiorcy — nic nie daje w zamian, a więc zmniejsza jego sprawność. To wirus.
Wirusy nie pochodzą od krewniaków, symbiontów czy innych sprzymierzeńców.
Ten sygnał to atak.
I dobiega dokładnie stamtąd.
* * *
— Teraz rozumiesz — powiedziała Sascha.
Pokręciłem głową, próbując ogarnąć ten wariacki, niemożliwy wniosek.
— Oni nawet nie są wrogo nastawieni. Są wręcz niezdolni do wrogości. Są nam tak obcy, że nie mieli wyjścia — sam nasz język musieli potraktować jako rodzaj ataku.
Jak powiedzieć „Przybywamy w pokoju”, kiedy same te słowa są aktem wojny?
— Dlatego właśnie nie chcą z nami gadać — uświadomiłem sobie.
— Tylko jeśli Jukka ma rację. Może nie mieć.
To znów była James, wciąż milcząco się opierała, wciąż nie przyjmowała do wiadomości myśli, którą zaakceptowały już nawet jej inne osobowości. Jeśli bowiem Sarasti miał rację, wężydła stanowiły normę: ewolucja we wszechświecie była tylko nieskończonym mnożeniem się automatycznych, zorganizowanych i złożonych systemów, ogromną, jałową maszyną Turinga pełną samopowielających się maszyn na zawsze nieświadomych własnego istnienia. A my — my byliśmy ślepym trafem i skamieliną. Nielotnymi ptakami zachwycającymi się własnym mistrzostwem na jakiejś zapadłej wysepce, podczas gdy na jej brzegi już dopływały węże i mięsożercy. Susan James nie mogła się zmusić, by przyjąć to do wiadomości, ponieważ Susan James, ze swą wieloraką osobowością, zbudowaną z wiary, że komunikacja rozwiązuje wszelkie konflikty, musiałaby wtedy przyznać się do błędu. Jeśli Sarasti się nie myli, nie ma nadziei na pojednanie.
W mojej głowie pojawiło się wspomnienie i utkwiło tam na dłużej: poruszający się człowiek, z pochyloną głową i ustami w zaciętym grymasie. Skupia wzrok to na jednej stopie, to na drugiej. Nogi poruszają się sztywno i ostrożnie. Ręce nie ruszają się wcale. Szedł naprzód jak zombie w kleszczach rigor mortis.
Wiedziałem o co chodzi. Polineuropatia proprioreceptorowa, studium przypadku, które znalazłem w ConSensusie jeszcze przed śmiercią Szpindla. Człowiek, do którego porównał mnie kiedyś Pag. Stracił umysł, została mu tylko świadomość. Pozbawiony podświadomego czucia i podprogramów, które miał za tak oczywiste, idąc przez pokój musiał się skupiać na każdym kolejnym kroku. Ciało już nie wiedziało, gdzie ma kończyny i co one robią. Żeby w ogóle się poruszać, ba, choćby zachować wyprostowaną postawę, musiał nieustannie wszystkiego pilnować.
Plik z filmem nie miał dźwięku. Także we wspomnieniu. Ale przysięgam: czułem Sarastiego, zaglądającego mi przez ramię do wspomnień. Przysięgam, słyszałem w głowie jego głos, jak w halucynacjach schizofrenika: „Na tyle stać świadomość, kiedy jest zdana na siebie”.
— Dobra odpowiedź — mruknąłem. — Złe pytanie.
— Co?
— Pamiętasz Stroszka? Zapytałaś go, co jest w okienku.
— I zapomniał o wężydle. — James skinęła głową. — No i?
— Nie zapomniał. Myślałaś, że pytasz go, co widzi, co jest na pulpicie. On pomyślał, że pytasz…
— …czego jest świadom — dokończyła.
— Ma rację — szepnąłem. — O Boże, on chyba ma rację.
— Ej — powiedziała James. — Widzia…
Ale nigdy nie zobaczyłem tego, co mi pokazywała. Tezeusz z hukiem zamknął powieki i zaniósł się wyciem.
* * *
Dojrzałość nastąpiła o dziewięć dni za wcześnie.
Nie zauważyliśmy strzału. Otwór strzelniczy, który wykształcił sobie Rorschach, był precyzyjnie zasłonięty z trzech stron; habitat-laboratorium kryło go przed Tezeuszem, a dwie sękate wypustki samego artefaktu przed obiema naszymi bateriami dział. Piguła płonącej plazmy wyskoczyła stamtąd jak pięść; rozdarła nadmuchiwany bąbel na strzępy, nim zadźwięczał pierwszy alarm.
Alarmy goniły nas na rufę. Pędziliśmy wzdłuż kręgosłupa, przez mostek, przez kryptę, przez włazy i tunele, uciekając z powierzchni w kryjówkę mającą między naszą skórą a niebem coś więcej niż pancerz grubości dłoni. Ryliśmy nory. ConSensus szedł z nami, okienka wyginały się i ślizgały po kablach i wspornikach, po wklęsłym tunelu kręgosłupa. Nie zwracałem na nie uwagi, dopóki nie wróciliśmy do bębna, głęboko w trzewia Tezeusza. Tu mogliśmy udawać, że jesteśmy bezpieczni.
Bates wyskoczyła z toalety na obrotowym pokładzie, ekrany taktyczne zatańczyły wokół niej jak w sali balowej. Nasze okienko znieruchomiało na grodzi mesy. Habitat rozszerzał się w nim jak tandetne złudzenie optyczne: jednocześnie kurcząc się i puchnąc, gładka powierzchnia wydymała się ku nam, zapadając się. Dopiero po chwili pogodziłem te sprzeczności: coś mocno pchnęło habitat od drugiej strony i rzuciło go ku nam, powoli, majestatycznie koziołkującego. Coś otworzyło go, wypuściło zeń atmosferę i sprawiło, że elastyczna powłoka zapadała się jak balon, z którego schodzi powietrze. Odwracał się ku nam uderzoną stroną, osmalonym, sflaczałym tworem, za którym ciągnęły się wątłe pasemka zamarzniętej śliny.
Nasze działka strzelały. Nieprzewodzącymi pociskami, których nie odchylą elektromagnetyczne sztuczki — dla ludzkiego oka niewidocznie czarnymi i zbyt odległymi, ja jednak widziałem je przez taktyczne celowniki strzelających robotów, patrzyłem, jak szyją przez niebo dwoma łukowatymi ściegami z ciał doskonale czarnych. Śledzące cele smugi pocisków zbiegły się, skupiając na dwóch lecących przez przestrzeń shurikenach, zwróconych twarzami ku Rorschachowi, jak kwiaty ku słońcu.
Działka pocięły je na strzępy, zanim przebyły choćby pół drogi.
Lecz strzępy spadały dalej, a podłoże pod nimi nagle się zakłębiło. Zrobiłem zbliżenie: wężydła pędziły po kadłubie Rorschacha jak kłębowisko węży, niczym nieosłoniętych od kosmosu. Niektóre łączyły ramiona, jeden za drugim, budując wijące się łańcuchy zakotwiczone jednym końcem. Uniosły się z kadłuba, zafalowały w radioaktywnej próżni jak pasma przegubowego morszczynu, sięgając… chwytając…
Ani Bates, ani jej maszyneria nie były głupie. Celowały do łańcuchowo spiętych wężydeł równie bezlitośnie, jak przedtem do uciekinierów, choć zarabiając o wiele więcej punktów. Jednakże celów było po prostu za dużo, zbyt wiele pochwyconych fragmentów. Dwa razy dostrzegłem, jak bracia Stroszka i Kłębka łapią ich poćwiartowane szczątki.
Rozprute laboratorium unosiło się w ConSensusie jak ogromny, pęknięty leukocyt. Gdzieś blisko zabrzęczał kolejny alarm: ostrzeżenie przed zderzeniem. Cunningham wyskoczył do bębna z jakiejś kryjówki na rufie, odbił się od wiązki rur i przewodów, chwycił czegoś.
— Jasna cholera! To odlatujemy, nie? Amanda?
Читать дальше