Albo po prostu zwariował.
Złamał mnie. Przedstawił swoje argumenty. Poszedłem za jego tropem z okruszków przez ConSensus i Tezeusza. A teraz, zaledwie dziewięć dni po osiągnięciu przez Rorschacha dojrzałości, jednego byłem pewien: Sarasti się myli. Musi się mylić. Nie wiedziałem skąd to wiem. Myli się.
To absurdalne: tylko to mnie teraz zaprzątało.
* * *
W kręgosłupie nie było nikogo. Widziałem tylko Cunninghama w BioMedzie, dumającego nad cyfrowymi przekrojami, udającego, że zabija czas. Przepłynąłem nad nim, odbudowaną ręką łapiąc za szczyt najbliższej drabinki; w rytm obrotu Bębna pociągnęła mnie wolniutko po okręgu. Nawet stąd widziałem napięcie w ułożeniu jego ramion; system, który utkwił w zawieszeniu, przeżerający długie godziny, podczas gdy przeznaczenie idzie do przodu krok w krok z czasem.
Uniósł wzrok.
— O. To żyje.
Powstrzymałem chęć ucieczki. Rany, to tylko rozmowa. Dwóch ludzi rozmawia ze sobą. Ludzie robią to cały czas, bez twoich narzędzi. Dasz radę. Dasz radę. Spróbuj.
Zmusiłem więc stopy do zejścia po schodach, czując rosnące w marszowym rytmie ciążenie i niepokój. Próbowałem odczytać przez tę mgłę topologię Cunninghama. Może dostrzegłem tylko fasadę, na parę mikronów w głąb. Może ucieszy się każdym odwróceniem uwagi, choć się do tego nie przyzna.
A może tylko tak mi się wydaje.
— Jak tam? — zapytał, gdy dotarłem na pokład.
Wzruszyłem ramionami.
— Widzę, że ręka już w porządku.
— Ale nie dzięki tobie.
Próbowałem powstrzymać te słowa. Naprawdę.
Cunningham zapalił papierosa.
— Prawdę powiedziawszy, to ja cię poskładałem.
— Ale kiedy mnie rozdzierał, siedziałeś tam i patrzyłeś.
— W ogóle mnie tam nie było. — I po chwili: — Ale może i masz rację. Równie dobrze mogłem tam siedzieć. Amanda i Banda, one próbowały interweniować. Nic dobrego z tego nie wynikło.
— Więc nawet nie próbowałeś.
— A ty byś próbował, gdyby odwrócić sytuację? Poleciałbyś z gołymi rękami na wampira?
Nie odpowiedziałem. Cunningham przypatrywał mi się dłuższą chwilę, zaciągając się papierosem.
— Dobrze ci zalazł za skórę, co? — powiedział w końcu.
— Mylisz się — odparłem.
— Poważnie?
— Ja nie pogrywam z ludźmi.
— Mmmm. — Wyglądał, jakby rozważał propozycję. — To jakie słowo byś wolał?
— Ja obserwuję.
— No tak. Niektórzy nazwaliby to nawet „inwigilacją”.
— Ja… czytam mowę ciała.
— To kwestia ile, i dobrze o tym wiesz. Nawet w tłumie spodziewasz się odrobiny prywatności. Ludzie nie są przygotowani na czytanie ich myśli z każdego drgnienia gałek ocznych. — Dźgnął powietrze papierosem. — A ty jesteś kameleonem. Dla każdego z nas masz inną twarz, pewnie żadna nawet nie jest prawdziwa. Prawdziwe „ty”, o ile w ogóle istnieje, jest niewidzialne…
Pod przeponą coś ścisnęło mi się w supeł.
— A kto nie jest? Ktoś nie próbuje się dostosować, dopasować do otoczenia? Nie ma w tym nic złego. Boże, przecież jestem syntetykiem! Nigdy nie manipuluję zmiennymi.
— No właśnie w tym problem. Ty manipulujesz nie tylko zmiennymi.
Między nami kłębił się dym.
— Ale chyba naprawdę nie jesteś w stanie tego zrozumieć. — Wstał, machnął dłonią. Okienko ConSensusa implodowało. — W gruncie rzeczy, to nie twoja wina. Nie można kogoś winić za to, że jest tak skonstruowany.
— Daj mi, kurwa, spokój — warknąłem.
Martwa twarz nic nie okazywała.
To też wyrwało mi się, zanim ugryzłem się w język. A potem wylało się wszystko:
— Wszystko, kurwa, zainwestowałeś w tę pieprzoną empatię. Ja może faktycznie udaję, ale większość ludzi przysięgłaby, że wszedłem im prosto w duszę. To gówno wcale nie jest mi potrzebne, wcale nie muszę odczuwać czyichś motywów, żeby je odgadnąć. Nawet lepiej ich nie czuć, bo możesz być…
— Beznamiętny? — Uśmiechnął się lekko.
— Przyszło ci kiedyś do głowy, że ta empatia to może tylko uspokajające kłamstwo? Może wydaje ci się, że wiesz, co czuje inna osoba, a tak naprawdę czujesz tylko siebie, może jesteś jeszcze gorszy ode mnie. Albo wszyscy tylko zgadujemy. Jedyna różnica: ja sam siebie nie oszukuję.
— Wyglądają tak, jak sobie wyobrażałeś? — zapytał.
— Że co? O co ci chodzi?
— Wężydła. Kończyny z wieloma stawami i centralny korpus. Na oko brzmi dość podobnie.
Grzebał w archiwach Szpindla.
— E… nie do końca — odparłem. — W rzeczywistości ramiona mają bardziej… elastyczne. Bardziej segmentowane. A korpusowi nigdy się nie przyjrzałem. Ale co to ma do…
— I tak blisko, nie? Taka sama wielkość, taki sam kształt.
— No i co z tego?
— Czemu nikomu nie powiedziałeś?
— Powiedziałem. Isaac sądził, że to od stymulacji magnetycznej. Z Rorschacha.
— Widziałeś je jeszcze przed Rorschachem. A przynajmniej zobaczyłeś coś, co tak cię wystraszyło, że się ujawniłeś, choć szpiegowałeś Isaaca i Michelle.
Mój gniew ulotnił się, jak powietrze przez wybitą dziurę.
— Oni… wiedzieli?
— Chyba tylko Isaac. I zachował to dla siebie i dziennika. Chyba nie chciał ingerować w twoją zasadę nieingerencji, ale założę się, że wtedy ostatni raz przyłapałeś ich sam na sam.
Nic nie powiedziałem.
— A co, myślałeś, że oficjalny obserwator jest jakimś sposobem wyłączony spod obserwacji? — zapytał po chwili Cunningham.
— Nie — odpowiedziałem cicho. — Chyba nie.
Kiwnął głową.
— A potem jeszcze je widywałeś? I nie mówię o standardowych halucynacjach magnetycznych. Mam na myśli wężydła. Czy kiedy już zobaczyłeś je na własne oczy, odkąd wiesz jak wyglądają, pokazywały się jeszcze?
Zastanowiłem się.
— Nie.
Pokręcił głową, potwierdzając sobie jakąś nową myśl.
— Wiesz co, Keeton, ty to jesteś model. Sobie nie kłamiesz? Nawet teraz sam nie wiesz, co wiesz.
— O czym ty mówisz?
— Przecież ty to rozgryzłeś. Pewnie na podstawie architektury Rorschacha — forma idzie za funkcją, tak? Jakimś sposobem poskładałeś sobie całkiem przyzwoite wyobrażenie wężydła, zanim ktokolwiek zobaczył je na oczy. Przynajmniej… — zaciągnął się dymem, papieros rozjarzył się jak dioda — …jakimś fragmentem umysłu. Bandą nieświadomych modułów zaharowujących się dla ciebie. Modułów, które nie potrafią pokazać, co zrobiły. Nie masz do tego świadomego dostępu. Więc jedna część mózgu próbuje to przekazać drugiej jak umie. Podaje ściągę pod stołem.
— Ślepowidzenie — szepnąłem. Przeczucie, gdzie sięgnąć…
— Bardziej jak schizofrenia, tylko że zamiast słyszeć głosy, widziałeś obrazki. Widziałeś obrazki i dalej nie rozumiałeś.
Zamrugałem.
— Ale jak ja bym… wiesz…
— Co sobie pomyślałeś? Że Tezeusz jest nawiedzony? Że wężydła łączą się z tobą telepatycznie? To, co robisz… jest ważne. Wmówili ci, że jesteś tylko stenografem, wbili do głowy wszystkie te warstwy nieingerencji, bierności, ale ty i tak musiałeś podjąć inicjatywę, prawda? Samemu wziąć się za problem. Nie potrafiłeś tylko jednego: przyznać się przed sobą. — Cunningham pokiwał głową. — Siri Keeton. Widzisz, co ci zrobili? — Dotknął twarzy. — Co zrobili nam wszystkim — szepnął.
* * *
Bandę zastałem unoszącą się pośrodku zaciemnionego bąbla obserwacyjnego. Gdy wchodziłem, przesunęła się na bok i chwyciła siatki.
Читать дальше