— Już przez to przeszliśmy. — To był Cunningham. Jego też rozpoznawałem. Znałem ich wszystkich. Sarasti może i wypędził mnie daleko z mojego pokoju, ale jakimś cudem tam wróciłem.
Powinno mi się to wydać ważniejsze.
— …bo jedna rzecz: gdyby to naprawdę było takie szkodliwe, dobór naturalny by to wyplenił — mówiła James.
— Masz naiwne pojęcie o ewolucji. Nie ma czegoś takiego jak „przeżywa najsilniejszy”. Raczej „przeżywa wystarczający”. Nie liczy się, czy rozwiązanie jest optymalne. Wystarczy, że wygrywa z alternatywami.
Ten głos też znałem. Należał do demona.
— No, my bardzo dokładnie wygraliśmy z alternatywami. — Pewne subtelne, nakładające się tony harmoniczne w głosie James przywodziły na myśl chór: cała Banda sprzeciwiała się mu jak jedna.
Nie wierzyłem własnym uszom. Na ich oczach okaleczono mnie i pobito, a oni tu sobie dyskutują o biologii?
Może boi się mówić o czymś innym, pomyślałem. Może się obawia, że będzie następna.
A może po prostu guzik ją obchodzi, co się ze mną stało.
— To prawda — powiedział Sarasti — że wasz umysł w pewnym stopniu rekompensuje samoświadomość. Ale jesteście jak nielotne ptaki na dalekiej wyspie. Udaje się wam tylko z braku prawdziwej konkurencji.
Żadnych krótkich szczęknięć. Żadnej zwięzłości w wypowiedziach. Wędrowny zabójca już znalazł ofiarę, znalazł ulgę. Teraz nie obchodziło go, kto wie o jego obecności.
— Ty? — wyszeptała Michelle. — Nie „my”?
— My odpadliśmy z wyścigu dawno temu — odparł w końcu demon. — To nie nasza wina, że tak tego nie zostawiliście.
— Aha. — Znów Cunningham. — No to witamy z powrotem. Zaglądaliście do Kee…
— Nie — odrzekła Bates.
— Zadowolona? — zapytał demon.
— Jeśli chodzi o roboty, dobrze, że mi z nich zlazłeś — powiedziała Bates. — A jeśli o… Jukka, to było kompletnie nieuzasadnione.
— Nieprawda.
— Zaatakowałeś członka załogi. Gdybyśmy mieli tu areszt, kiblowałbyś do końca rejsu.
— Pani major, to nie jest okręt wojenny. I nie ty dowodzisz.
Nie potrzebowałem obrazu, żeby wiedzieć, co Bates o tym myśli. W jej milczeniu było coś jeszcze, coś, co zmusiło mnie do ponownego włączenia obrazu z kamery w bębnie. Skrzywiłem się na ostre światło i przykręciłem jaskrawość, aż pozostał tylko delikatny, pastelowy szept.
Tak. Bates. Schodzi z drabinki na pokład.
— Siądź se — powiedział Cunningham ze swego fotela w mesie. — Pora na złote przeboje.
Coś w sobie miała.
— Potąd mam tej piosenki — odparła. — Jest zgrana na śmierć.
Nawet teraz, swoimi poszczerbionymi, pogiętymi narzędziami, percepcją niewiele lepszą niż u zwyklaka, byłem w stanie dostrzec zmianę. Torturowani więźniowie, napaść na załogę, czara się przelała. Reszta tego nie dostrzegała. Jej afekt był zamknięty hermetycznie, jak w kotle. Ale topologia wokół świeciła jak neon, nawet na niewyraźnych cieniach w moim okienku.
Amanda Bates już nie rozważała przejęcia dowodzenia. Teraz to była tylko kwestia czasu.
* * *
Wszechświat był zamknięty i koncentryczny.
Pośrodku miał moje maleńkie schronienie. Wokół znajdowała się kolejna warstwa, rządzona przez potwora i patrolowana przez jego pachołków. Jeszcze dalej leżała kolejna, z czymś jeszcze bardziej potwornym i niezrozumiałym, czymś, co może niedługo pochłonąć nas wszystkich.
Nie zawierał nic więcej. Ziemia była mglistą hipotezą, nieliczącą się w tym kieszonkowym kosmosie. Nie znajdowałem dla niej miejsca.
Przez dłuższy czas przebywałem w jego centrum. Nie zapalałem światła. Nie jadłem. Wykradałem się z namiotu, tylko żeby się wysrać i wysikać w ciasnej toalecie koło fabrykatora i tylko wtedy, gdy w kręgosłupie nikogo nie było. Na spalonych błyskiem plecach wyrosło mi całe pole bolesnych bąbli, gęsto jeden przy drugim jak ziarna na kolbie kukurydzy. Otwierały się przy najlżejszym otarciu.
Nikt do mnie nie zapukał, nikt nie zawołał mnie przez ConSensus. I tak zresztą bym nie odpowiedział. Może jakimś sposobem o tym wiedzieli. Może trzymali się na dystans, szanując mój spokój i moje upokorzenie.
A może po prostu gówno ich obchodziłem.
Od czasu do czasu wyglądałem na zewnątrz, zerkałem na taktyczne ekrany. Widziałem, jak Scylla i Charybda wyprawiają się do pasa akrecyjnego i wracają, holując w wielkiej, wydętej sieci między nimi porcję masy reakcyjnej. Obserwowałem, jak nasz przekaźnik satelitarny osiąga swój cel w totalnej pustce, jak do buforów Tezeusza powoli ciurkają kwantowe wskazania antymaterii. Fabrykator łączył masę i specyfikacje, uzupełniał nasze rezerwy, a także wykuwał narzędzia, potrzebne Jukce Sarastiemu do jego planu, jakikolwiek to był plan.
Może przegra. Może Rorschach pozabija nas wszystkich, ale najpierw zabawi się z Sarastim tak, jak on ze mną. Na to warto byłoby popatrzeć. A może najpierw Bates zbuntuje się i wygra. Pokona potwora, przejmie statek i zawiezie nas wszystkich w bezpieczne miejsce.
Lecz potem przypomniałem sobie: wszechświat jest zamknięty i bardzo mały. Naprawdę nie ma dokąd pójść.
Nasłuchiwałem wszystkich okrętowych transmisji. Docierały do mnie rutynowe polecenia drapieżnika i ofiary, rozmawiających szeptem. Włączałem tylko dźwięk, nigdy obraz; wizja rozświetliłaby mój namiot, byłbym nagi i na widoku. Słuchałem więc w ciemności, jak gadają między sobą. Teraz to się nie zdarzało często. Może zbyt dużo już zostało powiedziane, nie było już nic do roboty poza pilnowaniem odliczania. Czasem przez godzinę słyszałem tylko kaszlnięcia lub chrząknięcia.
A kiedy się odzywali, nigdy o mnie nie wspominali. Tylko raz słyszałem aluzję do mojego istnienia.
To był Cunningham, rozmawiał z Saschą o zombiakach. Siedzieli w kambuzie nad śniadaniem, szalenie rozmowni. Sascha przez dłuższy czas nie była wypuszczana i teraz chciała to nadrobić. A Cunningham z sobie tylko znanych powodów na to pozwalał. Może uspokoił już obawy, może Sarasti wyjawił swój strategiczny plan. A może po prostu chciał zapomnieć o bliskości wroga.
— Ciebie to nie dręczy? — pytała Sascha. — Myślisz, że twój umysł, coś, co czyni cię tobą, jest tylko pasożytem?
— Daj sobie spokój z umysłami — odpowiedział. — Powiedzmy, że masz urządzenie do obserwowania… no, na przykład promieni kosmicznych. Co się stanie, kiedy odwrócisz mu czujnik, tak że już nie będzie celować w niebo, ale w jego własne bebechy? — Sam sobie odpowiedział: — Działa zgodnie z przeznaczeniem. Mierzy promienie kosmiczne, choć już na nie nie patrzy. Analizuje własne obwody, używając metafor dotyczących promieni kosmicznych, bo wydają mu się właściwe i naturalne, ponieważ po prostu inaczej nie potrafi. Ale to błędna metafora. Więc pojmuje siebie całkowicie błędnie. Może to wcale nie jest taki imponujący i wspaniały ewolucyjny skok. Może to raczej błąd w projekcie.
— Ale to ty jesteś biologiem. Wiesz, że mama miała rację, bardziej niż inni. Mózg żre glukozę tonami. Cokolwiek robi, płaci się za to jak za zboże.
— To prawda — przyznał Cunningham.
— Więc samoświadomość musi być do czegoś potrzebna. Bo jest droga. Gdyby zużywała energię i nic nie dawała w zamian, ewolucja szybko by ją skasowała.
— Może już skasowała. — Zrobił dłuższą pauzę, pewnie coś przeżuwał albo wciągał dym. — Wiesz, że szympansy są inteligentniejsze od orangutanów? Wyższy stopień encefalizacji. Ale nie zawsze rozpoznają się w lustrze. A orangutany tak.
Читать дальше