Najgorszym wrogiem był ruch. Golem karał nawet za najlżejsze drgnienie, wywołując wzrost świeżej kości wzdłuż każdego potajemnie usiłującego się poruszyć stawu. Każdy zawias i przegub miał swój nieodnawialny, wyryty w kamieniu zapas elastyczności, każdy ruch zdejmował odrobinę z salda. Ciało sztywniało stopniowo. Chelsea, zanim pozwoliła mi na siebie spojrzeć, niemal wyczerpała wszystkie stopnie swobody.
— Cyg — wybełkotała. — Wiem, że tu jesteś.
Żuchwa utknęła w pozycji półotwartej; język musiał sztywnieć z każdym słowem. Nie patrzyła w kamerę. Nie mogła spojrzeć w kamerę.
— Chyba wem lachego nie odberach. Poftaram… poftaram się nie brać tego do siebie.
Wokół mnie ustawiło się rzędami dziesięć tysięcy przedśmiertnych pożegnań, kolejny milion miałem w zasięgu ręki. I co zrobić, wybrać któreś na chybił trafił? Posklejać? Wszystkie te słowa były przeznaczone dla kogoś innego. Przeszczepienie ich Chelsea zredukowałoby je do frazesów, wytartych banałów. Obraźliwych.
— Wiesz sso, nie mam pretensji. Wiem, sze to nie… nie ffoja wina. Gdybyś móg, to byś odebrał.
Co mam powiedzieć? Co się mówi komuś, kto w przyspieszonym tempie umiera na twoich oczach?
— Ale i tak próbuję. Nie mogę się powszszymać…
Przesłanki tego pożegnania są autentyczne, choć w celu zwiększenia dramatyzmu dodano szczegóły dotyczące kilku innych zgonów.
— Proszę, Cyg, po prostu, porofmawiaj…
Pragnąłem tego jak niczego innego.
— Siri, ja… tylko…
Przez cały ten czas rozpaczliwie próbowałem wymyślić jak.
— Nieważne — powiedziała i się rozłączyła.
Szepnąłem coś w martwą linię. Nawet nie pamiętam co.
Naprawdę chciałem z nią porozmawiać.
Tylko nie znalazłem żadnego pasującego algorytmu.
Poznasz prawdę, a ona sprawi, że oszalejesz.
Aldous Huxley
Liczyli, że do tego czasu uda im się całkiem wykorzenić sen.
Marnotrawstwo było wręcz nieprzyzwoite: jedna trzecia każdego ludzkiego życia spędzona z odciętymi sznurkami, bez czucia — ciało zużywa paliwo, ale nic nie produkuje. Pomyśleć, ile moglibyśmy osiągnąć, nie musząc tracić przytomności co jakieś piętnaście godzin, gdyby nasze umysły umiały pozostawać obudzone i czujne od chwili narodzin aż po ostateczną kurtynę sto dwadzieścia lat później. Pomyślmy tylko o ośmiu miliardach dusz pozbawionych wyłącznika i przestojów, pracujących, aż zużyje się ich szkielet.
Moglibyśmy na przykład wyruszyć ku gwiazdom.
Nie wyszło. Owszem, wyrośliśmy z ukrywania się w ciszy podczas nocnych godzin — zostały bowiem tylko te drapieżniki, które postanowiliśmy sami wskrzesić — ale mózg nadal potrzebował czasu na oderwanie się od świata zewnętrznego. Trzeba skatalogować i poszufladkować przeżycia, awansować średnioterminowe wspomnienia na długoterminowe, wymieść wolne rodniki z zakamarków pomiędzy dendrytami. Potrzebę snu udało się tylko zmniejszyć, nie wyeliminować — i wygląda na to, że w tym nieredukowalnym już bardziej okresie przestoju ledwo mieszczą się pozostałe nam zjawy i sny. Wiły mi się w głowie jak zwierzęta w wysychającym zalewisku.
Obudziłem się.
Byłem sam, nieważki, pośrodku namiotu. Przysiągłbym, że coś poklepało mnie po plecach. Jakieś resztki halucynacji, pomyślałem. Ginący powidok nawiedzonego domu, chcący przed śmiercią ostatni raz wywołać gęsią skórkę.
Ale to stało się jeszcze raz. Obiłem się o krzywiznę bąbla od strony kilu, raz jeszcze, głową i łopatkami przywarłem do tkaniny, potem reszta ciała delikatnie, ale nieubłaganie się zsunęła…
W dół.
Tezeusz przyspieszał.
Nie. Nie ten kierunek. Tezeusz się przetaczał, jak raniony harpunem wieloryb na powierzchni morza. Odwracał się brzuchem ku gwiazdom.
Wywołałem ConSensusa i puściłem na ścianę ekran nawigacyjny. Kontur naszego statku eksplodował świetlistym punktem, który odpływał od Big Bena, zostawiając za sobą jaskrawy ślad. Przyglądałem się, aż cyferki pokazały 15 g.
— Siri. Pozwól do mnie.
Podskoczyłem. Zabrzmiało, jakbym miał wampira tuż za ramieniem.
— Idę.
Satelitarny przekaźnik, wreszcie wychodzący na tyle wysoko, by mieć w zasięgu strumień antymaterii Ikara. Gdzieś w głębi, pod poczuciem obowiązku, serce mi jęknęło.
Mimo najszczerszych chęci Cunninghama, nie uciekaliśmy. Tezeusz gromadził zaopatrzenie.
* * *
Otwarty właz, ziejący jak grota w klifie. Bladoniebieskie światełko z kręgosłupa nie sięgało do środka. Sarasti był ledwie sylwetką, czarną na szarym, jego jasne przekrwione oczy błyszczały w tym mroku, jak u kota.
— Chodź. — Podkręcił krótsze fale przez wzgląd na ludzkie pasmo widzenia.
Wnętrze bąbla pojaśniało, choć światło pozostało odrobinę przesunięte ku czerwieni. Jak Rorschach na długich światłach.
Wpłynąłem do salonu Sarastiego. Jego twarz, zwykle biała jak papier, była zarumieniona, jakby się przysmażył na słońcu. Nażarł się, pomyślałem. Napił się do syta. Lecz to była jego własna krew. Zwykle gromadził ją w głębi ciała, preferując najważniejsze organy. Wampiry były pod tym względem oszczędne. Tkanki obwodowe obmywały się tylko od czasu do czasu, gdy zbytnio wzrastał poziom kwasu mlekowego.
Albo kiedy polowały.
W gardło miał wbitą igłę, na moich oczach wstrzyknął sobie trzy centymetry bezbarwnego płynu. Antyeuklidesy. Ciekawe, jak często musi je uzupełniać, teraz, gdy nie dowierza implantom. Wyciągnął igłę i wsunął ją do pochewki przylepionej do pobliskiego słupka. Obserwowałem, jak kolor odpływa mu z twarzy, pozostawiając woskową, trupią skórę.
— Jesteś tu oficjalnym obserwatorem — powiedział Sarasti.
Obserwowałem. Kajutę miał jeszcze bardziej spartańską niż reszta. Żadnych wartych wspomnienia osobistych przedmiotów. Żadnej robionej na zamówienie trumny, wysypanej przywiezioną w folii ziemią. Nic poza dwoma trykotami, woreczkiem z przyborami kosmetycznymi i odłączoną pępowiną światłowodu, grubą na pół małego palca, wijącą się jak glista w formalinie. Bezpośrednia linia do Kapitana. Złącze nawet nie jest na korze, przypomniałem sobie. Wtyka się je w rdzeń przedłużony, pień mózgu. To logiczne: tam zbiega się całe neuronowe okablowanie, tam jest największa przepustowość. Sama myśl była jednak niepokojąca — że Sarasti łączy się ze statkiem poprzez gadzi mózg.
Na ścianie rozbłysnął obraz, nieco zniekształcony wklęsłą powierzchnią. Stroszek i Kłębek w sąsiadujących celach, na podzielonym ekranie. Małe krateczki pod spodem były upstrzone enigmatycznymi wskazaniami.
To zniekształcenie mnie rozpraszało. Rozejrzałem się po ConSensusie za poprawnym obrazem, nic nie znalazłem. Sarasti odczytał moją minę.
— Transmisja zamknięta — powiedział.
Teraz wężydła nawet dla kogoś niezorientowanego wyglądały na chore. Unosiły się pośrodku klatek, segmentowane ramiona majtały się bezcelowo. Z ich powierzchni łuszczyły się błoniaste kawałki — chyba skóry — nadając im postrzępiony wygląd, jakby były w rozkładzie.
— Ramiona stale się poruszają — zauważył Sarasti. — Robert mówi, że to wspomaga krwiobieg.
Kiwnąłem głową, wpatrzony w obraz.
— Istoty latające między gwiazdami nie potrafią realizować podstawowych funkcji metabolicznych bez ciągłego wymachiwania łapami. — Pokręcił głową. — Niewydajne. Prymitywne. Wręcz nieprzyzwoite — dodał i poruszył palcami.
Na ścianie otworzyło się kolejne okno: inicjacja protokołu Rosetta. Kilometry stąd mikrofale zalały klatki.
Читать дальше