Sarasti stosował psychologię.
Rozejrzałem się wokół stołu. Bates, Cunningham i Banda siedzieli nieruchomi i bladzi.
Sarasti syknął.
— Musimy stąd spierdzielać — powiedział Cunningham. — Te rzeczy przerastają nas dziesięć razy.
— Ale agresji wykazaliśmy więcej niż one — powiedziała James, choć bez przekonania.
— Rorschach bawi się tymi skałami jak szklanymi kulkami. A my siedzimy pośrodku tarczy strzelniczej. Gdy tylko przyjdzie mu ochota…
— On ciągle rośnie. Nie jest ukończony.
— I to ma mnie uspokoić?
— Ja tylko mówię, że nie wiadomo — wyjaśniła James. — Może mamy jeszcze całe lata. Albo stulecia.
— Mamy piętnaście dni — obwieścił Sarasti.
— Cholera — rzucił ktoś. Pewnie Cunningham. Może Sascha.
Z jakiegoś powodu wszyscy spojrzeli na mnie.
Piętnaście dni. Kto wie, z czego wyszła mu taka liczba. Nikt nie zapytał na głos. Może Sarasti, w kolejnym przypływie miernego talentu psychologicznego, wyssał ją z palca. A może oszacował ją, zanim jeszcze weszliśmy na orbitę, i weryfikował nią możliwość — dopiero teraz zdezaktualizowaną — ewentualnego wysłania nas z powrotem do labiryntu? Przez pół misji byłem na wpół ślepy — nic nie wiedziałem.
No, ale, tak czy inaczej, właśnie odbyła się uroczysta akademia na zakończenie roku.
* * *
Trumny przylegały do rufowej grodzi krypty — czy raczej tego, co bywało podłogą w owych rzadkich momentach, gdy pojęcia „góry” i „dołu” cokolwiek znaczyły. Podczas lotu nie mieliśmy świadomości upływu czasu — metabolizm zombiaków jest tak wolny, że nie obsługuje snów — ale ciało i tak wiedziało, że potrzebuje odmiany. Po przylocie żadne z nas nie zechciało spać w kapsułach. Robiliśmy to tylko w szponach śmierci.
Lecz Banda po śmierci Szpindla zaczęła tu przychodzić.
Jego ciało spoczywało w kapsule obok mojej. Wpłynąłem do pomieszczenia i bez namysłu obróciłem się w lewo. Pięć trumien: cztery otwarte i puste, jedna zapieczętowana. Lustrzana gródź naprzeciwko podwajała ich liczbę i głębokość pomieszczenia.
Ale Bandy tu nie było.
Odwróciłem się w prawo. Ciało Susan James unosiło się plecami do własnego odbicia i wpatrywało w odwrotny krajobraz: trzy sarkofagi zapieczętowane, jeden otwarty. Hebanowa plakietka wbudowana w schowane wieko była ciemna; pozostałe lśniły identycznym, rzadkim układem zielonych i niebieskich gwiazdek. Nie zmieniał się — żadnych przesuwających się EKG, świetlnych gór i dolin opisujących kardiogramy czy encefalogramy. Moglibyśmy siedzieć tu godzinami, dniami i żadna z tych diod nawet by nie mignęła. W zwrocie „żywy trup” akcent pada na drugie słowo.
Gdy wszedłem, topologia Bandy mówiła „Michelle”, ale odezwała się Susan, nie odwracając się.
— Nigdy jej nie widziałam.
Powiodłem za jej spojrzeniem, ku plakietce na jednej z zamkniętych trumien: Takamatsu. Druga lingwistka, też osobowość wieloraka.
— Wszystkich innych znam — ciągnęła Susan. — Szkoliłam się razem z nimi. Ale własnej zastępczyni nigdy nie poznałam.
Niechętnie na to patrzyli. Zresztą, po co?
— Jeśli chcesz… — zacząłem.
Pokręciła głową.
— Ale dzięki.
— Albo ktoś inny… bo tylko wyobrażam sobie, co Michelle…
Susan uśmiechnęła się, lecz w tym uśmiechu był chłód.
— Siri, Michelle naprawdę nie ma ochoty teraz z tobą rozmawiać.
— A. — Zawahałem się, żeby dać innym szansę na odezwanie się. Kiedy nikt nic nie powiedział, odepchnąłem się ku włazowi. — Ale jeśli któreś z was zmieni…
— Nie. Żadne z nas. Nigdy.
Procesor.
— Ty kłamiesz — ciągnął. — Widzę to. Wszyscy widzą.
Zamrugałem.
— Kłamię? Nie, ja…
— Ty nie rozmawiasz. Ty słuchasz. Nikt cię nie obchodzi. Chcesz tylko wiedzieć to, co my. Żeby pisać raporty.
— Procesor, to niezupełnie tak. Obchodzicie mnie. Wiem, że Michelle na pewno…
— Gówno tam wiesz. Idź sobie.
— Przepraszam, że was zdenerwowałem. — Obróciłem się i przycisnąłem dłonie do lustra.
— Nie możesz zrozumieć Michelle — warknął, kiedy się odpychałem. — Nigdy nikogo nie straciłeś. Nigdy nikogo nie miałeś.
— Daj jej spokój.
* * *
Mylił się w obu kwestiach. Zresztą, Szpindel przynajmniej zginął, wiedząc, że dla Michelle jest ważny.
Chelsea zmarła, myśląc, że gówno mnie obchodzi.
Minęły dwa lata, albo i więcej — choć od czasu do czasu się łączyliśmy, na żywca nie spotykaliśmy się od dnia rozstania. Naskoczyła na mnie od razu po powrocie z Oorta, wysłała na wszczepkę pilną wiadomość głosową: „Cygnus, zadzwoń NATYCHMIAST. To ważne”.
Po raz pierwszy, odkąd ją znam, wyłączyła wizję.
Wiedziałem, że to ważne. Wiedziałem, że źle się dzieje, nawet bez zdjęcia. Wiedziałem, ponieważ nie było zdjęcia, a po harmonicznych w głosie poznałem, że jest gorzej niż źle — wręcz śmiertelnie.
Potem się dowiedziałem, że została przypadkowo trafiona. Realiści rozsiali wokół bostońskich katakumb odmianę fibrodysplazji; łatwą przeróbkę, jednopunktowego retrowirusa — wywoływana przezeń choroba była jednocześnie aktem terroryzmu oraz ironicznym komentarzem na temat martwego paraliżu mieszkańców Nieba. Na chromosomie 4 modyfikowała gen kontrolujący kostnienie, w trzech genach na siedemnastce kodowała metaboliczne obejście.
Chelsea zaczął wyrastać nowy szkielet. Po piętnastu godzinach od zakażenia wapniały stawy, po dwudziestu ścięgna i więzadła. Wtedy już głodzili ją na poziomie komórkowym, próbując spowolnić wirusa przez pozbawienie go metabolitów, ale to była tylko gra na czas, i to niedługi. Po dwudziestu trzech godzinach mięśnie prążkowane zamieniały się w kamień.
Nie dowiedziałem się o tym od razu, bo nie oddzwoniłem. Nie chciałem znać szczegółów. Po głosie poznałem, że umiera. Na pewno chciała się pożegnać.
Nie chciałem z nią rozmawiać, dopóki nie wiedziałem, jak to się robi.
Godzinami przeczesywałem noosferę w poszukiwaniu wzorów. Sposobów umierania mamy aż nadto; znalazłem miliony zapisów ze stosowną etykietą. Neurofarmakologię paliatywną. Rozbudowane i opisowe sceny śmierci w literaturze popularnej. Przejrzałem to wszystko, pomagając sobie kilkunastoma filtrami oddzielającymi na wejściu światło od ciepła.
Gdy zadzwoniła drugi raz, informacja już się rozeszła: ostra epidemia Golema przeszyła serce Bostonu jak rozżarzona igła. Obowiązuje kordon sanitarny. Niebo bezpieczne. Spodziewana umiarkowana liczba ofiar. Nie ujawniamy nazwisk ofiar do czasu powiadomienia krewnych.
Wciąż nie znałem zasad, reguł: miałem tylko przykłady. Ostatnie wole, testamenty; negocjacje między samobójcami i ich wybawicielami; dzienniki ocalone ze zmiażdżonych okrętów podwodnych i miejsc księżycowych katastrof. Nagrane wspomnienia i wyznania na łożu śmierci słabnące aż do płaskiego wykresu. Zapisy z czarnych skrzynek skazanych na śmierć statków kosmicznych i urywających się wind orbitalnych, kończące się ogniem i szumem. Wszystko ważne, ale nieprzydatne — bo w żadnym wypadku nie była to ona.
Zadzwoniła raz jeszcze, znów bez obrazu. Tego połączenia też nie odebrałem.
Ale za ostatnim razem nie oszczędziła mi widoku.
Starali się, żeby było jej jak najwygodniej. Żelowe poduszki dopasowywały się do wszystkich wykręconych kończyn i wystających kostnych ostróg. Nie pozwalali odczuwać bólu.
Jej szyja, kamieniejąc, skręciła się w bok i w dół, tak że Chelsea musiała się gapić na wygięty szpon, niegdyś będący prawą dłonią. Knykcie miała wielkości orzechów włoskich. Płyty i pasma ektopicznej kości rozdymały skórę na rękach i barkach, żebra skrywała włóknista mata zwapniałego ciała.
Читать дальше