Rorschacha oczywiście nie dałyby rady zniszczyć. Pewnie nic nie było w stanie.
Z niewidocznych na niezwyciężonych. O ile wiedzieliśmy, to się jeszcze nie stało. Może Tezeusz wciąż jeszcze mógł coś zrobić z rosnącym nam za rufą artefaktem, zakładając, że będziemy w stanie zdecydować i coś mu rozkazać. Sarasti nic nie mówił. Właściwie nie pamiętałem, kiedy ktokolwiek z nas ostatni raz fizycznie go widział. Od kilku wacht siedział zamknięty w namiocie i odzywał się tylko przez ConSensus.
Wszyscy siedzieli jak na szpilkach, a wędrowny zabójca zamilkł.
Cunningham mruczał coś, stukał niewprawnymi palcami w nieznajome przyciski, przeklinał własną niezdarność. Bodźce i reakcje spływały laserem przez sześć kilometrów zjonizowanej próżni. Nieodłączna nikotynowa rurka zwisała z kącika ust. Od czasu do czasu odłupywała się od niej drobinka popiołu i ukośnie dryfowała ku wentylatorom.
Odezwał się, zanim ja zdążyłem.
— Wszystko jest w ConSensusie. — Kiedy nie odszedłem, ustąpił, ale nie chciał na mnie spojrzeć. — Cząstki magnetytu uszeregowały się, gdy tylko przeszły poza czoło fali, mniej lub bardziej. Błony zaczęły się goić. Nie degradują się już tak szybko. Ale to wewnętrzne środowisko Rorschacha jest zoptymalizowane pod ich metabolizm. Tutaj chyba w najlepszym razie da się spowolnić umieranie.
— To już przynajmniej coś.
— Trochę się to składa do kupy — mruknął Cunningham. — Poza tym… okazało się, że ich nerwy są w strzępach, z niewiadomego powodu. Dosłownie. Upływ prądu na kablach.
— Wskutek rozkładu? — zgadywałem.
— Przez całą tę nieliniowość w niskich temperaturach nie potrafię zbilansować równania Arrheniusa. Czynnik przedwykładniczy wychodzi kompletnie posrany. Całkiem jakby temperatura była nieważna i… cholera…
Jakiś krytyczny parametr na którymś z ekranów wyszedł poza dozwolony zakres. Cunningham uniósł wzrok i podniósł głos:
— Susan, potrzebna mi kolejna biopsja. Gdzieś pośrodku.
— Co… aha. Chwila. — Pokręciła głową i wystukała krótką spiralę ikon, nieruchomych jak więźniowie, którym je dyktowała.
W jednym z okienek Cunninghama Stroszek przyglądał się tym symbolom swoją wspaniałą widzącą skórą. Przez chwilę falował, nie reagując. Potem złożył ramiona w tył ku jednej ścianie, odsłaniając drogę dla manipulatorów Cunninghama.
Ten wywołał z nor dwa chwytne węże. Pierwszy trzymał kliniczną igłę do biopsji; drugi dzierżył narzędzie przemocy, na wypadek bezcelowego oporu. Nie było potrzebne. Wężydła, ślepowidzące czy nie, uczyły się szybko. Stroszek wystawił brzuch jak zrezygnowana ofiara mającego nastąpić gwałtu. Cunningham coś zepsuł — manipulatory zderzyły się ze sobą i na chwilę splątały. Zaklął i spróbował jeszcze raz, wszystkie ruchy zionęły frustracją. Wycięto mu cały rozszerzony fenotyp — niegdyś był duszą maszyny, teraz stał się po prostu kolesiem naciskającym guziki i…
…i nagle coś przeskoczyło. Aspekty Cunninghama stały się na moich oczach przezroczyste. Nagle niemal mogłem go sobie wyobrazić.
Za drugim razem trafił. Końcówka ramienia wystrzeliła jak uderzający wąż i wróciła z powrotem, niemal za szybko, by to zauważyć. Po ciele Stroszka rozeszły się barwne fale, jak kręgi po wrzuceniu kamienia do nieruchomej wody.
Cunningham chyba pomyślał, że coś dostrzegł w mojej twarzy.
— Nie myśl, że to ludzie. To pomaga — powiedział.
Pierwszy raz mogłem odczytać także podtekst, przejrzysty i ostry jak tłuczone szkło: Oczywiście, ty o nikim tak nie myślisz…
* * *
Cunningham nie lubił, jak się z nim pogrywa.
Nikt nie lubi. Jednak większość ludzi nie uważa, że ja tak robię. Nie mają pojęcia, ile informacji zdradzają ich ciała przy zamkniętych ustach. Mówią na głos, jeśli chcą coś wyjawić; jeśli nie mówią, sądzą, że zachowują swoje zdanie dla siebie. A ja obserwuję ich uważnie, indywidualnie dobieram każde słowo, tak że żaden obiekt nie czuje się wykorzystywany — tylko z jakiegoś powodu w przypadku Roberta Cunninghama to nie zadziałało.
Chyba modelowałem nie taki system.
Wyobraź sobie, że jesteś syntetykiem. Zajmujesz się zachowaniem systemów na ich powierzchni, odgadujesz konfigurację maszynerii pod spodem z jej odbić na wierzchu. To tajemnica sukcesu: rozumiesz system, jeśli zrozumiesz granice, w jakich się zawiera.
Teraz wyobraź sobie, że spotykasz kogoś, kto wydarł w tych granicach dziurę i przeciekł przez nią na zewnątrz.
Robert Cunningham nie zamykał się w granicach swego ciała; praca wyciągała go poza ten worek mięcha; tu, w obłoku Oorta, jego topologia wędrowała po całym statku. W pewnym sensie dotyczyło to nas wszystkich — Bates i jej robotów, Sarastiego i jego limbicznego łącza — nawet wszczepki ConSensusa w naszych głowach trochę nas rozpraszały, zamazywały granice ciał. Lecz Bates tylko sterowała robotami, nigdy w nich nie mieszkała. U Bandy Czworga może i chodziło kilka systemów naraz na jednej płycie głównej, ale każdy miał swą własną topologię, a na powierzchni zawsze był tylko jeden. Natomiast Sarasti…
No cóż, Sarasti, jak się okazało, to całkiem inna historia.
Cunningham nie tylko sterował swymi zdalnymi narządami; uciekał w nie, nosił je jak tajemną tożsamość, skrywającą w środku pospolitego ludzkiego zwyklaka. Poświęcił pół kory nowej, żeby widzieć w rentgenie, smakować kształty skryte w komórkowych błonach, zrobił rzeźnię z jednego ciała, by się stać przelotnym lokatorem wielu. Fragmenty jego jaźni skrywały się w czujnikach i manipulatorach wyściełających ściany klatek wężydeł; mogłem wyciągnąć ważne sugestie ze wszystkich urządzeń w subbębnie, gdyby tylko przyszło mi do głowy tam spojrzeć. Był topologiczną składanką, jak wszyscy tutaj, ale połowa jej elementów kryła się w maszynach. Mój model był niekompletny.
Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek dążył do osiągnięcia takiego stanu. Z perspektywy czasu widzę, że jego płaszczyzny emanowały wtedy wstrętem do samego siebie. Lecz u schyłku XXI wieku widział tylko jedno inne wyjście — życie pasożyta. Cunningham po prostu wybrał mniejsze zło.
A teraz nawet to mu zabrano. Rozkazy Sarastiego odcięły go od własnego sensorium. Już nie czuł danych instynktownie; musiał je interpretować, mrówczo, krok za krokiem przez ekrany i wykresy redukujące percepcję do płaskiego, pustego stenogramu. Miałem przed sobą system uszkodzony przez mnogie amputacje. System z wyciętymi oczyma, uszami i językiem, zmuszony do poruszania się po omacku wśród rzeczy, w których wnętrzu i duszy niegdyś mieszkał. Nagle nie ma się gdzie skryć — wszystkie oddalone składniki Roberta Cunninghama wpadają z powrotem do ciała, gdzie wreszcie mogę je zobaczyć.
To naturalnie był mój błąd. Tak skupiłem się na modelowaniu innych systemów, że zapomniałem o tym, który owe modele buduje. Kiepski wzrok to tylko jeden wróg dobrego widzenia — równie łatwo oślepiają kiepskie założenia — a wyobrażać sobie, że jestem Robertem Cunninghamem, to było za mało.
Musiałem sobie jeszcze wyobrazić, że jestem Sirim Keetonem.
* * *
Naturalnie, rodzi to kolejne pytanie. Jeśli mój domysł dotyczący Cunninghama jest prawdziwy, dlaczego moje sztuczki sprawdzały się w przypadku Szpindla? Przecież on był tak samo poszatkowany jak jego zastępca.
Wtedy zbyt mocno się nad tym nie zastanawiałem. Szpindla już nie było, ale jego zabójca wisiał nam tuż przed dziobem — potężna, rozrastająca się zagadka, która w każdej chwili mogła postanowić nas zmiażdżyć. Zdecydowanie miałem o czym myśleć.
Читать дальше