— Myślisz, że Rorschach mógłby…
— Słuchaj, przecież już raz mnie zabił.
Nie miała na myśli promieniowania.
Ostrożnie skinąłem głową.
— To musiało być…
— Niepodobne do niczego. W życiu sobie nie wyobrazisz. — Bates nabrała powietrza i wypuściła je. — Może nie będziesz musiał — dodała i popłynęła wzdłuż kręgosłupa.
* * *
Cunningham i Banda siedzieli w BioMedzie, oddzieleni trzydziestoma stopniami łuku. Każde poszturchiwało jeńców na swój własny sposób. Susan James obojętnie dźgała palcem klawiaturę wyświetloną na blacie przed nią.
Stukała, a na blacie przesuwały się kształty przypominające foremki do ciasteczek: kółka, triskeliony, kwartety równoległych linii. Niektóre pulsowały jak abstrakcyjne serduszka. Stroszek w swojej odległej klatce wyciągnął łuszczącą się mackę i klepnął któryś z nich w odpowiedzi.
— Jakieś postępy?
Westchnęła i pokręciła głową.
— Zrezygnowałam ze zrozumienia ich języka. Zadowolę się pidginem. — Stuknęła w ikonkę. Kłębek zniknął ze swego okna, zastąpiony hieroglificznym diagramem. Połowa symboli falowała lub pulsowała, bez końca — cały rój tańczących bazgrołów. Reszta po prostu siedziała nieruchomo.
— Oparte na ikonach. — Machnęła delikatnie ku wyświetlaczowi. — Frazy podmiot-orzeczenie przedstawiam jako animowane wersje ikon rzeczowników. One są środkowosymetryczne, więc określniki układam promieniście wokół podmiotu. Może to będzie dla nich naturalne.
Pod hieroglifami James pojawił się nowy ich krąg — zapewne odpowiedź Stroszka. Lecz komuś w systemie się to nie spodobało. Ikony rozbłysły w oddzielnym oknie, jaskrawy wskaźnik rozbłysnął wskazaniem 500 W i tak został. Stroszek wił się na ekranie. Wyciągnął drżące, kręgosłupokształtne ramiona i uporczywie stukał w panel.
James odwróciła wzrok.
Pojawiły się nowe hieroglify. Pięćset watów spadło do zera. Stroszek wrócił do stanu spoczynkowego; szpile i zęby na telemetrii się wygładziły.
James wypuściła powietrze.
— Co się stało? — zapytałem.
— Zła odpowiedź. — Podpięła się do transmisji od Stroszka, pokazała mi układ piktogramów, na którym się wyłożył. Na ekranie zawirowała piramidka, gwiazda, uproszczony symbol wężydła oraz Rorschacha.
— Głupi błąd, bo to była dopiero taka rozgrzewka. Poprosiłam go o nazwanie obiektów na ekranie. — Zaśmiała się cicho, bez wesołości. — Tak to jest z językami funkcyjnymi. Jeśli nie możesz czegoś pokazać, nie możesz o tym mówić.
— A co on powiedział?
Wskazała na pierwszą spiralkę Stroszka.
— Jest wielościan, gwiazda i Rorschach.
— Pominął wężydło.
— Za drugim razem się poprawił. Ale to i tak głupi błąd, jak na kogoś, kto w myśleniu rozkłada na łopatki wampira, nie? — Susan przełknęła ślinę. — Może nawet wężydła się mylą, kiedy umierają.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Za mną, Cunningham mruczał jakąś ledwie słyszalną, dwusuwową mantrę w nieskończonej pętli.
— Jukka mówi… — Susan urwała i zaczęła jeszcze raz: — To ślepowidzenie, którego czasem dostajemy w Rorschachu, kojarzysz?
Potaknąłem. Ciekawe, co powiedział Jukka.
— Najwyraźniej to samo może się dziać z innymi zmysłami — powiedziała. — Możesz mieć ślepodotyk, ślepowęch i śleposłyszenie.
— To byłaby głuchota.
Pokręciła głową.
— No przecież nie, prawda? Nie bardziej niż ślepowidzenie to ślepota. Coś w twojej głowie nadal to wszystko odbiera. Jakaś część mózgu wciąż słyszy i widzi, mimo że ty nie jesteś tego świadom. Chyba że coś zmusi cię do zgadywania albo pojawi się jakieś zagrożenie. Nagle znikąd przychodzi bardzo silne przeczucie, że powinieneś zejść z drogi, a pięć sekund później przez miejsce, gdzie stałeś, przejeżdża autobus. Jakimś sposobem wiesz o tym. Nie wiesz tylko skąd.
— Niesamowite — przyznałem.
— Te wężydła, Siri… one znają odpowiedzi. Są inteligentne i my o tym wiemy. Wygląda natomiast na to, że one nie wiedzą, że je znają, jeśli nie zadasz im bólu. Jakby miały ślepowidzenie obejmujące wszystkie zmysły.
Spróbowałem sobie to wyobrazić: życie bez czucia, bez żadnej aktywnej świadomości otoczenia. Egzystować w taki sposób i nie zwariować.
— Myślisz, że to możliwe?
— Nie wiem. To chyba tylko… metafora. — Nie wierzyła we własne słowa. Albo nie wiedziała. Albo nie chciała, żebym ja wiedział.
Powinienem umieć to odróżnić. Powinna być czytelna.
— Z początku myślałam, że stawiają mi opór — powiedziała. — Ale dlaczego miałyby? — Spojrzała na mnie błagalnie błyszczącymi oczyma, prosząc o odpowiedź.
Nie znałem jej. Nie miałem pojęcia. Odwróciłem się od Susan James, tylko po to, by znaleźć się twarzą w twarz z Robertem Cunninghamem: Cunninghamem-szeptaczem, stukającym palcami w interfejsy na blacie stołu; oślepione wewnętrzne oczy, wzrok ograniczony do obrazów rysowanych przez ConSensus w powietrzu albo rzucanych na płaskie powierzchnie. Twarz miał tak wyzbytą uczuć jak zawsze; reszta ciała drgała jak owad w pajęczynie.
Może i był nim. Może wszyscy byliśmy schwytani w pajęczynę. Rorschach czaił się zaledwie dziewięć kilometrów od nas, tak blisko, że mógł zaćmić mi Bena, gdybym tylko znalazł odwagę, by wyjrzeć na zewnątrz. Zbliżyliśmy się na tę szaleńczo małą odległość i zaparkowaliśmy. A tam Rorschach rósł jak żywa istota. A w nim rosły żywe istoty, powstawały jak meduzy z jakiegoś demonicznego, mechanicznego substratu. Te śmiercionośne puste korytarze, po których się skradaliśmy, przerażeni podrzucanymi do głów cieniami, pewnie roiły się teraz od wężydeł. Setki kilometrów powyginanych tuneli, korytarzy i komór. Wypełniających się armią.
Taka była bezpieczniejsza alternatywa Sarastiego. I poszliśmy tą drogą, bo wypuszczenie jeńców było zbyt niebezpieczne. Siedzieliśmy tak głęboko w fali dziobowej, że musieliśmy powyłączać nasze wewnętrzne dodatki; choć magnetosfera Rorschacha była tu o rzędy wielkości słabsza niż w jego wnętrzu, nie wiadomo, czy przy takiej bliskości obcy nie uznają nas za zbyt kuszący cel — albo zbyt wielkie zagrożenie. Nie wiadomo: może postanowią przeszyć serce Tezeusza jakimś niewidzialnym kołkiem?
Każdy impuls, który byłby w stanie przeniknąć przez ekranowanie statku, na pewno puściłby z dymem cały system nerwowy Tezeusza i wszystkie instalacje w naszych głowach. Podejrzewałem, że pięć osób w martwym statku ma nieznacznie większe szanse przetrwania, jeśli na dodatek nie iskrzy im w mózgach, ale nie wydawało mi się to jakąś znaczącą różnicą. Sarasti ewidentnie inaczej szacował te szanse. Wyłączył nawet antyeuklidesowy dozownik we własnej głowie — żeby samemu nie dostać zwarcia, musiał się teraz uciekać do wykonywanych ręcznie zastrzyków.
Stroszek i Kłębek były jeszcze bliżej Rorschacha, niż my. Laboratorium Cunninghama zostało oddzielone od statku; unosiło się zaledwie parę kilometrów od najdłuższych iglic artefaktu, głęboko wśród linii jego pola magnetycznego. Jeśli ich metabolizm wymagał radioaktywnego magnetytu, tyle jeszcze mogły dostać: przedsmak pól, ale nie swoboda. Ekranowanie laboratorium, było dynamicznie regulowane, by równoważyć taktyczne ryzyko i medyczną konieczność, najdokładniej, jak pozwalały dane. Nasze nowe baterie dział, strategicznie umieszczone po obu stronach, trzymały całą konstrukcję na celowniku. Mogły zniszczyć habitat w jednej chwili. A także cokolwiek podchodzącego do nas.
Читать дальше