Najpewniej jednak krzyczały.
James wyłączyła mikrofale. W lewej klatce zgasł żółty kwadrat, w prawej identyczna ikona schowana między innymi nigdy się nie zapaliła.
Po torturze pigment zawrzał jeszcze bardziej; ramiona zwolniły, ale się nie zatrzymały. Kołysały się jak nerwowe, kościste węgorze.
— Ekspozycja wstępna. Pięć sekund, dwieście pięćdziesiąt watów.
Mówiła do logu. Kolejna poza; Tezeusz rejestrował każdy oddech na pokładzie, każdy znikomy przepływ prądu, z pięcioma miejscami po przecinku.
— Powtórz.
Ikona się zapaliła. Na skórze obcych zamigotały kolejne mozaikowe wzory. Ale tym razem żaden nie ruszył się z miejsca. Ramiona delikatnie się wiły, zwykłe spoczynkowe falowanie nabrało nieco naprężonego dygotu. Jednakże telemetria była równie ostra jak przedtem.
Bardzo szybko się nauczyły bezradności, stwierdziłem.
Zerknąłem na Susan.
— Będziesz to wszystko robić sama?
Kiedy wyłączała prąd, oczy miała błyszczące i wilgotne. Ikona Kłębka przygasła. U Stroszka pozostała uśpiona.
Odchrząknąłem.
— To znaczy…
— A kto inny to zrobi, Siri? Jukka? Ty?
— Reszta Bandy. Sascha mogłaby…
— Sascha? — Wpatrzyła się we mnie. — Siri, ja ich stworzyłam. Myślisz, że po to, żeby móc się za nimi skryć, kiedy… żeby móc ich zmuszać do takich rzeczy? — Pokręciła głową. — Nie mam zamiaru ich wypuszczać. Nie zrobiłabym tego nawet najgorszemu wrogowi.
Odwróciła się. Były leki, mogła je wziąć: neuroinhibitory umiejące rozpuścić poczucie winy, zewrzeć je na krótko na poziomie molekularnym. Sarasti zaproponował je, jakby wodził na pokuszenie jakiegoś samotnego mesjasza na pustyni. James odmówiła i nie chciała powiedzieć, dlaczego.
— Powtórz — rozkazała.
Prąd się włączył i wyłączył.
— Powtórz — rzuciła jeszcze raz.
Nic się nie stało.
Pokazałem palcem.
— Widzę — odrzekła.
Kłębek przyciskał czubkiem ramienia panel dotykowy. Ikona pod spodem żarzyła się jak płomień świecy.
* * *
Sześć i pół minuty później awansowały z żółtych kwadratów na animowane poklatkowo czterowymiarowe wielościany. Odróżnianie dwóch dwudziestosześciościennych ruchomych brył, różniących się jedną ścianką na jednej klatce zajmowało im tyle samo czasu, co odróżnianie żółtego kwadratu od czerwonego trójkąta. Na skórze przez cały czas igrały dynamiczne skomplikowane wzory, dynamiczne hafty migocące niemal zbyt szybko, by to dostrzec.
— Ja pierdolę — szepnęła James.
— Może to wybiórcze zdolności. — Cunningham dołączył do nas w ConSensusie, choć jego ciało na wpół pozostało w BioMedzie.
— Wybiórcze zdolności — powtórzyła tępo.
— Sawantyzm. Supertalent do jednego rodzaju obliczeń niekoniecznie dowodzi wyższej inteligencji.
— Wiem, Robercie, co to są „wybiórcze zdolności”. Tylko myślę, że nie masz racji.
— Udowodnij.
Zrezygnowała więc z geometrii i powiedziała wężydłom, że jeden i jeden równa się dwa. To ewidentnie już wiedziały: dziesięć minut później zgadywały na żądanie dziesięciocyfrowe liczby pierwsze.
Wyświetliła im ciąg dwuwymiarowych kształtów, one wybrały następny z kolei z menu subtelnie różniących się figur. Potem zabrała także możliwość wyboru z menu, pokazała początek następnego ciągu i nauczyła je, jak rysować czubkiem ramienia po dotykowym panelu. Precyzyjnymi szkicami dokończyły sekwencję, przedstawiając kolejne logiczne kroki, kończąc na figurze nieuchronnie prowadzącej do punktu wyjścia.
— To nie są roboty. — Głos uwiązł jej w gardle.
— To wszystko tylko liczenie — powiedział Cunningham. — Miliony programów komputerowych robią to z palcem w nosie.
— Robert, one są inteligentne. Inteligentniejsze od nas. Może nawet od Jukki. A my… czemu nie potrafisz się do tego przyznać?
Miała to wypisane na wszystkich płaszczyznach: „Isaac by to przyznał”.
— Bo nie mają odpowiednich obwodów — upierał się Cunningham. — Jak mogłyby…
— Nie wiem jak! — wykrzyknęła. — To należy do ciebie! Ja wiem tylko, że torturuję istoty, którym nie dorastamy mózgiem do pięt.
— Ale już chyba niedługo. Jak tylko rozgryziesz ich język…
Pokręciła głową.
— Robercie, nie mam zielonego pojęcia o ich języku. Spędzamy tu już… całe godziny, prawda? Siedzi tutaj cała Banda, pokłady językowych baz danych z czterech tysięcy lat, wszystkie najnowsze lingwistyczne algorytmy. Poza tym wiemy dokładnie, co mówią, i obserwujemy wszelkie możliwe sposoby przekazania tego. Co do angstrema.
— Dokładnie. Więc…
— I nic nie wychodzi. Wiem, że porozumiewają się mozaiką pigmentową. Możliwe, że też poprzez poruszanie tych włosków. Ale nie widzę żadnej prawidłowości, nie potrafię nawet dojść, jak one liczą, a co dopiero powiedzieć im, że… przepraszam…
Przez chwilę nikt się nie odzywał. Bates obserwowała nas z kuchni na suficie, ale nie starała się przyłączyć. W ConSensusie, ułaskawione na chwilę wężydła unosiły się w swoich klatkach jak wieloręcy męczennicy.
— No — powiedział wreszcie Cunningham — skoro to dzień złych wieści, to ja też coś mam. Zdychają.
James ukryła twarz w dłoniach.
— Nie od twojego przesłuchania, jeśli to w czymś pomoże — ciągnął biolog. — Na ile mogę ustalić, po prostu nie mają niektórych ścieżek metabolicznych.
— Po prostu jeszcze ich nie wykryłeś — odezwała się Bates z przeciwnej strony bębna.
— Nie — powiedział wolno i wyraźnie Cunningham. — Po prostu te organizmy nimi nie dysponują. Rozpadają się mniej więcej tak jak nasze ciała, gdyby… Gdyby nagle z cytoplazmy w komórkach zniknęły wszystkie wrzeciona podziałowe. O ile mi wiadomo, zaczęły się rozkładać z chwilą zabrania z Rorschacha.
Susan spojrzała w górę.
— Mówisz, że tam został fragment ich biochemii?
— Jakiś niezbędny składnik pokarmowy? — podsunęła Bates. — One nic nie jedzą…
— Tak, pani lingwistko. Nie, pani major. — Cunningham zamilkł. Spojrzałem w tył bębna: zapalał papierosa. — Wygląda na to, że u tych stworzeń dużo procesów komórkowych odbywa się zewnętrznie. Pewnie dlatego nie mogę znaleźć w wynikach biopsji żadnych genów — bo ich tam nie ma.
— A co mają zamiast? — zapytała Bates.
— Morfogeny Turinga.
Puste spojrzenia, wszyscy sięgają po podpowiedzi. Lecz Cunningham i tak wyjaśnił:
— Sporo rzeczy w biologii dzieje się bez udziału genów. Słoneczniki wyglądają, jak wyglądają, na skutek fizycznych naprężeń. Wszędzie w naturze pojawiają się ciągi Fibonacciego i złote podziały, a nie koduje ich żaden gen — to po prostu mechaniczna interakcja. Albo, w przypadku rozwijającego się embriona, geny mówią „zacząć rosnąć” i „przestać rosnąć”, ale liczbę palców i kręgów dyktuje mechanika obijających się o siebie komórek. Wspomniałem o tych wrzecionach podziałowych… są niezbędne do replikacji wszystkim eukariotycznym komórkom, a wyrastają jak kryształy zupełnie bez udziału genów. Zdziwilibyście się, w jakim stopniu życie działa w ten sposób.
— Ale geny i tak są potrzebne — zaprotestowała Bates, podchodząc do nas.
— Geny ustalają tylko warunki początkowe, umożliwiające proces. Struktura, która rośnie potem, nie wymaga już dokładnych instrukcji. Klasyczna złożoność emergentna. Wiadomo o tym od ponad wieku. — Kolejne sztachnięcie. — Albo i dłużej. Darwin jeszcze w osiemnastym przytaczał przykład plastra miodu.
Читать дальше