— Właściwie, co zrobiłem? — powiedział w końcu. — Te poprawki?
„Poprawki”. Jakby dopasowywał sobie ubranie, a nie wydzierał z ciała zmysłów i wszczepiał nowych w rany po nich.
Kiwnąłem głową.
— Najważniejsze to nie wypaść z obiegu — powiedział. — Jeśli się nie rekonfigurujesz, nie zyskujesz nowych kwalifikacji. A jeśli ich nie masz, w niecały miesiąc jesteś przestarzały i nie nadajesz się do niczego, może poza Niebem albo robieniem notatek.
Puściłem docinek mimo uszu.
— Jednak to dość radykalna transformacja.
— Dzisiaj już nie.
— A ty się od tego zmieniłeś?
Ciało zaciągnęło się papierosem. Punktowa wentylacja wyssała dym, zanim do mnie dotarł.
— Po to się to robi.
— Przecież wpłynęło na twoją osobowość. Na pewno…
— Aha. — Kiwnął głową; na drugim końcu nerwów motorycznych manipulatory zakołysały się solidarnie. — Zmieniając oczy patrzące na świat, zmieniasz patrzącego nimi?
— Coś w tym rodzaju.
Teraz przyglądał mi się cielesnymi oczyma. Te na słupkach, za błoną, podobnie jak wężowe manipulatory, powróciły do pracy nad wirtualnym trupkiem, jakby postanowiły, że zbyt wiele czasu już zeszło na pierdoły. Zastanawiałem się, w którym ciele jest teraz.
— Dziwne, że musisz pytać — powiedziało to białkowe. — Moja mowa ciała nie zdradza wszystkiego? Podobno wy, żargonauci, czytacie w myślach?
Owszem, miał rację. Nie interesowały mnie jego słowa — były tylko falą nośną. Nie słyszał prawdziwej rozmowy. Wszystkie jego narożniki i płaszczyzny mówiły wiele i choć ich głosy były dziwnie przesterowane od sprzężeń i zniekształceń, wiedziałem, że w końcu je zrozumiem. Musiałem tylko pozwolić mu gadać.
Lecz Jukka Sarasti wybrał ten akurat moment, by przejść tamtędy i precyzyjnym cięciem zniweczyć mój doskonały plan.
— Siri jest najlepszy w branży — rzucił. — Tylko nie wtedy, gdy znajduje się zbyt blisko celu.
Dlaczego człowiek, nieokazujący miłosierdzia niższym od siebie, miałby spodziewać się, że jego własne modlitwy o zmiłowanie zostaną wysłuchane przez Najwyższego?
Pierre Troubetzkoy
— Problem w tym — powiedziała Chelsea — że ta cała rzecz w pierwszej osobie wymaga wysiłku. Musi ci zależeć na tyle, żeby spróbować. Zrozum. Urobiłam sobie ręce po łokcie nad tym związkiem, starałam się tak ciężko, ale tobie, zdaje się, w ogóle nie zależy…
Myślała, że to coś nowego. Myślała, że tego nie przewidziałem, bo nic nie powiedziałem. A ja zapewne dostrzegłem to wcześniej niż ona. Nic nie mówiłem, bo bałem się wystawić na cios.
Żołądek skręcił mi się w supeł.
— Zależy mi na tobie — powiedziałem.
— Tylko w takim stopniu, w jakim tobie w ogóle może zależeć — przyznała. — Ale… to znaczy, wiesz, czasami jesteś w porządku, czasem wspaniale mieć cię koło siebie, ale gdy tylko jakaś sprawa staje się napięta, odchodzisz i znikasz. Twoim ciałem steruje ten wojskowy komputer; po prostu nie mogę już tego znieść…
Wpatrzyłem się w motylka na wierzchu jej dłoni. Opalizujące skrzydła leniwie się rozpostarły i złożyły. Ciekawe, ile ma takich tatuaży; dotąd widziałem ich z pięć na różnych częściach ciała, choć zawsze tylko jeden na raz. Zastanowiłem się, czy jej nie zapytać, ale moment chyba nie był odpowiedni.
— Czasami bywasz taki… brutalny — mówiła. — Wiem, że nieumyślnie, ale… no, nie wiem. Może ja jestem dla ciebie zaworem bezpieczeństwa, czy coś takiego. A może musisz aż tak mocno zanurzyć się w swoją pracę, że wszystko się w tobie kumuluje i potem potrzebujesz się na kimś wyładować. Może dlatego mówisz to, co mówisz.
Teraz czekała, aż ja coś powiem.
— Byłem szczery — odparłem.
— No tak. Patologicznie. Przeszła ci kiedyś przez głowę jakaś negatywna myśl, której byś nie wypowiedział? — Głos jej drżał, ale oczy, tym razem, pozostały suche. — To chyba tak samo moja wina, jak twoja. Może nawet bardziej. Już kiedy się spotkaliśmy, wiedziałam, że jesteś… oddalony. Na pewnym poziomie zawsze się obawiałam, że to nastąpi.
— No to po co w ogóle próbować? Skoro wiedziałaś, że wszystko się tak właśnie posypie?
— Oj, Cygnus. Może to nie ty powtarzasz, że każdy związek w końcu się sypie? Nie ty mówisz, że żaden się nie utrzyma?
U mamy z tatą trochę to przetrwało. W każdym razie dłużej niż u nas.
Zmarszczyłem brwi, zdziwiony, że w ogóle pozwoliłem takiej myśli powstać. Chelsea odczytała tę ciszę jako objaw zranienia.
— Wiesz, może myślałam, że będę w stanie ci pomóc? Wyleczyć to coś, przez co ciągle jesteś zły.
Motylek blaknął. Nigdy wcześniej tego nie widziałem.
— Rozumiesz o co mi chodzi? — zapytała.
— No pewnie. Uwielbiasz rozwiązywać problemy.
— Siri, kiedy zaproponowałam, nie chciałeś się zgodzić na regulację. Tak się bałeś zmanipulowania, że odrzuciłeś nawet najprostszą kaskadę. Jesteś jedynym facetem, jakiego znam, który faktycznie wydaje się niereformowalny. No, nie wiem. Może to nawet powód do dumy.
Otworzyłem usta i zaraz je zamknąłem.
Uśmiechnęła się do mnie smutno.
— Nic, Siri? Nic a nic? Kiedyś zawsze doskonale wiedziałeś co powiedzieć. — Wpatrzyła się w jakąś moją wersję z przeszłości. — Teraz zastanawiam się, czy w ogóle wierzyłeś w te słowa.
— To niesprawiedliwe.
— Nie. Pewnie, że nie. Właściwie nie to chciałam powiedzieć. Chodzi raczej… nie o to, że nie wierzysz w te słowa. Ty po prostu nie wiesz, co one znaczą.
Skrzydełka straciły kolor. Motylek był cienką, niemal nieruchomą, warstewką węglowego pyłu.
— Teraz to zrobię — powiedziałem. — Zrobię sobie tę regulację. Jeśli to dla ciebie takie ważne. Już się zgadzam.
— Za późno, Siri. Już mi się odechciało.
Może chciała, żebym ją powstrzymał. Tyle słów kończących się znakami zapytania, wszystkie te znaczące pauzy. Może dawała mi okazję do wytłumaczenia się, do błagania o jeszcze jedną szansę. Może, żeby zmienić zdanie, potrzebowała motywacji.
Mogłem się postarać. Mogłem powiedzieć: „Proszę, nie. Błagam cię. Nie chcę, żebyś sobie poszła, tak zupełnie, ja chciałem tylko pewnego dystansu. Proszę. Przez ostatnie trzydzieści lat tylko kiedy byliśmy razem, nie czułem się jak śmieć”.
Ale gdy znów podniosłem wzrok, motyl zniknął. Zniknęła i ona, zabierając wszystkie swoje bagaże. Zabrała wątpliwości i poczucie winy, że mnie sprowokowała. Zostawiła przekonanie, że niezgodność naszych charakterów nie jest niczyją winą, że starała się jak mogła, że i ja się starałem, ugięty pod ciężarem wszystkich moich problemów. Odeszła, może faktycznie nie winiąc mnie, i nigdy nie wiedziałem, kto właściwie podjął tę ostateczną decyzję.
W swoim fachu byłem świetny. Byłem tak, kurna, świetny, że robiłem to nawet niechcący.
* * *
— O rany! Słyszałeś to?
Susan James skakała po ścianach bębna jak galopująca gnu w półgrawitacji. Nawet pod kątem dziewięćdziesięciu stopni widziałem białka jej oczu.
— Zobacz w logach! Klatki!
Zajrzałem. Jedno wężydło unosiło się w powietrzu, drugie wciąż wciskało się w róg.
James wylądowała z łoskotem obunóż koło mnie, chwiejnie łapiąc równowagę.
— Daj głośniej!
Syk klimatyzatorów. Płynące wzdłuż kręgosłupa echo klekotu odległych maszyn; typowe pomruki układu trawiennego Tezeusza. Nic więcej.
Читать дальше