— Nie — odpowiedział zewsząd Sarasti.
— Na co… jeszcze, kurwa, czekamy? — Ugryzłem się w język. — Amanda, a jeśli strzelą do statku?
— Nie strzelą. — Nie odrywała wzroku od okienka.
— A skąd ty…
— Nie mogą. Gdyby zachomikowali sobie więcej mocy, coś by wyszło na termice i mikroallometrii. — Między nami zawirował krajobraz w sztucznych kolorach, z czasem wzdłuż jednej osi, deltą masy wzdłuż drugiej. Wyrastały z niego kilotony jak pasmo czerwonych gór. — Hm. Było tuż poniżej granicy szu…
Sarasti jej przerwał.
— Robert. Susan. Idziecie na zewnątrz.
James zbladła.
— Coo?! — wykrzyknął Cunningham.
— Za chwilę kolizja z habitatem — powiedział wampir. — Trzeba uratować próbki. Wykonać. — Zamknął kanał, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować.
Lecz Cunningham nie zamierzał protestować: właśnie zauważył, że zostaliśmy ułaskawieni — co by Sarastiego obchodziły próbki, gdyby myślał, że nie mamy szans z nimi uciec? Biolog wyprostował się, skierował do dziobowego włazu.
— Jestem — powiedział, wystrzelając naprzód.
Musiałem przyznać, że psychologia szła Sarastiemu coraz lepiej.
Jednak nie zadziałała na James, czy Michelle, czy… właściwie nie wiedziałem, kto stoi na czele.
— Siri, ja tam nie pójdę… nie pójdę, nie mogę…
Tylko obserwuj. Nie ingeruj.
Pęknięty balon bezwładnie zderzył się z prawą burtą i rozpłaszczył na skorupie. Nic nie poczuliśmy. Daleko, acz o wiele za blisko, legion na powierzchni Rorschacha się przerzedził. Znikali w otworach na kadłubie, które się wydymały, rozszerzały, a potem magicznie zamykały. Nasze baterie bez przekonania strzelały do nielicznych pozostałych.
Obserwuj.
Banda Czworga, śmiertelnie przerażona, migotała mi u boku.
Nie ingeruj.
— Nie ma sprawy — powiedziałem. — Ja pójdę.
* * *
Otwarta śluza przypominała wgłębienie w nieskończonym zboczu. Wyjrzałem przez nią w otchłań.
Big Ben i wróg znajdowali się po przeciwnej stronie statku. Lecz widok i tak był wystarczająco niepokojący: bezkresna panorama odległych gwiazd, twardych, zimnych, niemrugających. Jedna, nieznacznie jaśniejsza, płonąca żółto, nadal bardzo daleko. Wątpliwa pociecha, jaką przyniosła, ulotniła się momentalnie, gdy Słońce na moment zgasło: pewnie przelatujący kawałek skały. Albo któryś płaskonos z orszaku Rorschacha. Jeden krok i nigdy nie przestanę spadać.
Ale nie uczyniłem go i nie spadłem. Ścisnąłem pistolet, delikatnie przepłynąłem przez otwór, odwróciłem się. Pancerz Tezeusza zakrzywiał się i oddalał ode mnie. Na dziobie, zza horyzontu wyzierał bąbel obserwacyjny, jakby wschodziło tam oksydowane słońce. Nieco bliżej nad kadłubem sterczała zmaltretowana śnieżna zaspa: brzeg rozciętego habitatu.
A za tym wszystkim, prawie na wyciągnięcie ręki, nieskończony chmurny krajobraz Big Bena: wielka, skłębiona ściana sięgająca aż po odległy, płaski horyzont, który nawet teoretycznie ledwo co rozumiałem. Gdy skupiałem na niej wzrok, miała bez liku odcieni ciemnej szarości, lecz gdy go odwracałem, kątem oka dostrzegałem coś ulotnego barwy posępnej czerwieni.
— Robert? — Puściłem sobie na HUD transmisję z jego skafandra: ziarniste, nieruchome pole lodowe, intensywnie kontrastowe w świetle jego lampy czołowej. Po obrazie falami smużyły zakłócenia z magnetosfery Rorschacha. — Jesteś?
Trzaski i szumy. Odgłos oddychania i mamrotanie, na tle elektrycznego przydźwięku.
— Cztery koma trzy. Cztery koma zero. Trzy koma osiem…
— Robert?
— Trzy koma… cholera. Co ty… Keeton tu robisz? Gdzie Banda?
— Poszedłem zamiast niej. — Jeszcze jedno pociągnięcie za spust i poszybowałem ku śnieżnemu polu. Obok mnie, na wyciągnięcie ręki, toczył się kadłub Tezeusza. — Żeby ci pomóc.
— No to jedziemy, nie? — Przeciskał się przez osmalony, postrzępiony otwór w powłoce, który zawijał mu się pod dotykiem. Rozpórki, porozbijane panele, martwe ramiona robotów splątane w lodowej grocie w jedno wielkie zlodowacenie; ich kontury iskrzyły szumem, omiatane reflektorem cienie skakały i rozciągały się jak żywe. — Już prawie…
W snopie jego światła poruszyło się coś, co nie było szumem. Coś się rozprostowało, tuż na skraju pola widzenia kamery.
Transmisja zdechła.
Wtem w hełmie rozwrzeszczeli mi się Bates i Sarasti. Próbowałem wyhamować. Głupie, bezużyteczne nogi kopały próżnię, posłuszne rozkazom przedwiecznego układu, który przejął teraz kontrolę, a pochodził z czasów, gdy wszystkie potwory poruszały się po ziemi. Kiedy przypomniałem sobie o palcu na cynglu, przede mną już zamajaczył ogrom habitatu. Za nim stawał dęba olbrzymi i złowrogi Rorschach. Po jego powyginanej powierzchni wiły się bladozielone zorze, jak poświaty od błyskawic. Paszcze otwierały się i zamykały setkami, lepkie jak bulgocąca wulkaniczna magma, każda zdolna pochłonąć Tezeusza w całości. Ledwo zauważyłem, że tuż przede mną coś się ukradkiem poruszyło, że z zapadniętego balonu wyskoczyła jakaś ciemna bryła. Gdy dostrzegłem, że to Cunningham, już leciał ku mnie, świecąc na tle trupiego poblasku Rorschacha.
Myślałem, że macha do mnie, ale nie. To było wężydło, owinięte wokół jego ciała jak zdesperowany kochanek, to ono przesuwało jego rękę tam i z powrotem, manewrując przyczepionym do przegubu odrzutowym pistoletem. Jakby chciała mi przekazać: „Pa, Keeton, i chuj ci w dupę”.
Patrzyłem chyba przez całe wieki, ale nie poruszył niczym innym.
Głosy, krzyki, kazały mi wracać. Prawie ich nie słyszałem. Oszołomiony tak prostym wyliczeniem, wciąż próbowałem rozgryźć najelementarniejsze z odejmowań.
Dwa wężydła. Stroszek i Kłębek. Oba załatwione, rozsiekane na kawałki na moich oczach.
— Keeton, słyszysz mnie? Wracaj! Zrozumiałeś?
— N… niemożliwe — usłyszałem, jak mówię. — Były tylko dwa…
— Natychmiast wracaj na statek. Zrozumiałeś?
— Z-zrozumiałem…
Paszcze Rorschacha zatrzasnęły się w okamgnieniu, jakby powstrzymywały głęboki wdech. Artefakt zaczął się obracać, ociężale, jak zmieniający kurs kontynent. Cofnął się, najpierw powoli, potem nabrał szybkości, odwrócił się tyłem i przyspieszył. Dziwne, pomyślałem. Może boi się jeszcze bardziej niż my…
Ale potem posłał nam całusa. Widziałem, jak eksploduje z głębi lasu, eteryczny i rozpalony. Przeleciał po niebie i rozbryznął się na krzyżu Tezeusza, robiąc z Amandy Bates kompletną idiotkę. Skóra statku zaczęła płynąć, otworzyła się jak usta i zastygła, jakby zamarła w bezgłośnym krzyku.
Nie można jednocześnie zapobiegać wojnie i szykować się do niej.
Einstein
Nie mam pojęcia, czy wężydło doniosło do domu z takim trudem zdobyte trofeum. Miało do pokonania sporą odległość, nawet jeśli nie przyuważyły go po drodze nasze działka. W pistolecie mogło się skończyć paliwo. A zresztą, skąd wiadomo, jak długo te stworzenia potrafią przetrwać w próżni? Może w istocie nie było nadziei na powodzenie, może to wężydło było martwe od chwili, gdy zaryzykowało zostanie tutaj. Nigdy się tego nie dowiedziałem. Skurczyło się i zniknęło mi z oczu na długo, zanim Rorschach zanurkował pod chmury i także się ulotnił.
Oczywiście, zawsze mieliśmy ich trzy. Stroszek, Kłębek i te na wpół zapomniane, upieczone mikrofalą przez przemądrzałego robota szczątki — trzymane w lodówce tuż obok jego żywych pobratymców, żeby manipulatory Cunninghama nie miały daleko. Próbowałem wygrzebać z pamięci niedokładnie spostrzeżone szczegóły: czy obaj uciekinierzy byli kuliści, czy jeden był spłaszczony wzdłuż osi? Czy się miotały i wymachiwały ramionami, jak spanikowany, pozbawiony gruntu pod nogami człowiek? Czy może jeden szybował sobie nieruchomo po krzywej balistycznej, dopóki nasze działka nie zniszczyły dowodów?
Читать дальше