Teraz to nie miało znaczenia. Wreszcie wszystko stało się jasne dla wszystkich. Przelano krew, wypowiedziano wojnę.
A Tezeusz został sparaliżowany od pasa w dół.
Pożegnalny strzał Rorschacha przebił się przez skorupę u podstawy kręgosłupa. O mały włos nie rozwalił kolektora cząstek i zbiornika telematerii. Rozbiłby fabrykator, gdyby nie stracił tak wielu dżuli na przepalanie skorupy, ale poza chwilowymi efektami impulsowymi wszystkie krytyczne systemy w zasadzie działały. Sprawił tylko jedno: osłabił kręgosłup Tezeusza na tyle, żeby przy przyspieszeniu wystarczającym do wyjścia z orbity statek złamał się na dwoje. Tezeusz naprawi to uszkodzenie, ale trochę to potrwa.
Gdyby to był szczęśliwy traf, byłby wręcz niewiarygodny.
Teraz Rorschach zwinął swój kamieniołom i zniknął. Dostał od nas wszystko, czego chciał, przynajmniej na razie. Miał informacje: wszystkie przeżycia i przemyślenia zakodowane w ocalonych kończynach szpiegów-męczenników. A jeżeli powiódł się ryzykowny manewr Stroszka lub Kłębka, miał nawet własny okaz — i zważywszy wszystko, nawet nie mogliśmy mu mieć tego za złe. Czaił się gdzieś w niewidocznych czeluściach, może odpoczywał. Ładował baterie.
Ale wróci.
Do finałowej rundy Tezeusz zrzucił wagę. Zatrzymaliśmy bęben, próbując, trochę symbolicznie, zredukować liczbę wrażliwych, ruchomych części. Banda Czworga — pozbawiona rozkazów, niepotrzebna, odarta z sensu istnienia — wycofała się w jakiś wewnętrzny dialog, w którym inne ciała były niepożądane. Pływała w obserwatorium z oczyma zamkniętymi równie dokładnie, jak ołowiane powieki wokół niej. Nie poznawałem, kto stoi za sterem.
Zgadywałem.
— Michelle?
— Siri… — odpowiedziała Susan. — Idź sobie.
Bates unosiła się przy podłodze bębna, poukładawszy swe okienka na grodzi i stole konferencyjnym.
— Co mogę zrobić? — zapytałem.
Nie uniosła wzroku.
— Nic.
Więc obserwowałem. W jednym oknie Bates liczyła ślizgacze — masę, bezwładność, tuzin innych zmiennych, które okazałyby się zbyt stałe, gdyby któryś z tych płaskonosych pocisków rzucił nam się do gardła. W końcu nas zauważyły. Ich chaotyczny, elektronowy taniec zmieniał się teraz, przyłożone pole nagle poruszyło setkami tysięcy olbrzymich młotów, tkając z nich jakąś złowrogą dynamikę, która nie ustabilizowała się jeszcze w cokolwiek przewidywalnego dla nas.
Inne okienko odtwarzało w kółko zniknięcie Rorschacha: jego kształt na radarze wycofujący się w głąb wiru, niknący wśród radiowego szumu teraton gazu. W pewnym sensie to nadal mogła być orbita. Wnosząc po ostatnim odcinku trajektorii, Rorschach mógł równie dobrze krążyć teraz wokół jądra Bena, przedzierając się przez warstwy sprężonego metanu i tlenków, które zmiażdżyłyby Tezeusza na pył. A może i tam się nie zatrzymał: może umiał bezpiecznie poruszać się nawet w tych jeszcze głębszych warstwach, gdzie olbrzymie ciśnienie zmieniało żelazo i wodór w ciecz.
Nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy tylko, że wróci za mniej więcej dwie godziny, zakładając, że utrzyma kurs i przeżyje w głębinach. Oczywiście, że przeżyje. Potwora pod łóżkiem nie da się zabić. Można tylko nie dać mu wleźć pod kołdrę.
I tylko przez jakiś czas.
Mój wzrok przykuła błyskiem koloru któraś z ekranowych miniatur. Na mój rozkaz rozrosła się do wirującej bańki mydlanej, absurdalnie pięknej, skrzącej się błękitami tęczy z dętego szkła. Przez chwilę nie wiedziałem, co to: Big Ben, oddany w jakiejś pryzmatycznej, nierzeczywistej palecie, której nigdy nie widziałem. Chrząknąłem cicho.
Bates uniosła wzrok.
— A. Ładne, nie?
— Jakie to widmo?
— Długie fale. Widzialna czerwień, podczerwień i daleko w dół. Dobre do termiki.
— Widzialna czerwień? — Nie widziałem jej, większość stanowiły chłodne, plazmatyczne fraktale w setkach odcieni nefrytu i szafiru.
— Paleta kwadrochromatyczna — wyjaśniła Bates. — Jak dla kota. Albo wampira. — Bez entuzjazmu zmusiła się do machnięcia ku bąblowi. — Sarasti widzi coś takiego zawsze, kiedy wyjrzy na zewnątrz. O ile wyjrzy.
— Szkoda, że nic nie powiedział — mruknąłem. To było przepiękne, jak holograficzny ornament. W takich oczach może i Rorschach wyglądał jak dzieło sztuki…
— Ale oni chyba nie analizują danych wzrokowych tak jak my. — Bates rozwinęła kolejne okno. Na stole rozścieliły się nudne wykresy i mapy konturowe. — Słyszałam, że nawet nie mogą pójść do Nieba. Nie nabierają się na wirtualną rzeczywistość, bo widzą piksele, albo coś.
— A jeśli on ma rację? — zapytałem. Powiedziałem sobie, że szukam tylko krótkoterminowej oceny, oficjalnej opinii do oficjalnych akt. Lecz w słowach zabrzmiały strach i wątpliwości.
Zawahała się. Przez chwilę myślałem, że może ona też w końcu straci do mnie cierpliwość. Jednak tylko uniosła wzrok i wpatrzyła się w jakiś punkt zamkniętej przestrzeni.
— A jeśli on ma rację? — powtórzyła i zamyśliła się nad pytaniem w podtekście: „Co można zrobić?”.
— Może da się sztucznie przywrócić nam nieświadomość. To pewnie poprawiłoby nasze szanse w dłuższej perspektywie. — Spojrzała na mnie, ze smętnym półuśmiechem w kąciku ust. — Tylko że to żadna wygrana, nie? Co za różnica, czy nie żyjemy, czy po prostu żyjemy i nie mamy o tym pojęcia?
Ile czasu trzeba, żeby taktyk nieprzyjaciela zauważył, że za działaniami żołnierzy stoi umysł Bates? Ile, żeby przejrzeć oczywistą logikę? Na froncie w naturalny sposób ściągałaby na siebie większość ognia: odstrzelcie jej głowę, zabijcie ciało. Lecz Amanda Bates jest nie tylko głową: jest wąskim gardłem i jej ciało nie ucierpi od odstrzelenia głowy. Jej śmierć tylko spuściłaby żołnierzy ze smyczy. Ileż razy bardziej śmiercionośne stają się te trepy, kiedy każdy bitewny odruch nie musi przechodzić przez biurokratyczny stos czekających na podstemplowanie papierów?
Koncepcja Szpindla była do niczego. Amanda Bates nie była politycznym ustępstwem: jej rola nie przeczyła faktom, mówiącym, że ludzki nadzór należy już do historii. Jej rola na tym polegała.
Była mięsem armatnim bardziej niż ja. Od zawsze. Musiałem przyznać, że po tylu pokoleniach generałów całe życie marzących o glorii atomowego grzyba to była całkiem skuteczna strategia odstręczania podżegaczy wojennych od bezsensownej przemocy. W armii Bates podjęcie walki oznaczało stanięcie na polu bitwy z wymalowaną na piersi tarczą strzelniczą.
Nic dziwnego, że jest tak przywiązana do pokojowych alternatyw.
— Przepraszam — powiedziałem cicho.
Wzruszyła ramionami.
— To jeszcze nie koniec. Dopiero pierwsza runda. — Wzięła głęboki wdech i wróciła do studiów nad mechaniką procy. — Rorschach nie starałby się ze wszystkich sił tak nas nastraszyć, gdybyśmy nie byli w stanie nic mu zrobić.
Przełknąłem ślinę.
— No tak.
— Czyli mamy jeszcze szansę. — Kiwnęła głową. — Mamy jeszcze szansę.
* * *
Demon poustawiał figury do ostatecznej rozgrywki. Niewiele mu zostało. Żołnierza dał na mostek. Zbędnych lingwistów i dyplomatów powsadzał z powrotem do trumien, poza zasięg wzroku.
Żargonautę zaś wezwał do siebie — nie miał cienia wątpliwości, że usłucham. I usłuchałem. Przyszedłem na rozkaz i zobaczyłem, że otoczył się twarzami.
Wszystkie, co do jednej, wrzeszczały.
Читать дальше