— Jak tylko weszliśmy do środka.
— Wcześniej. Widziałeś baterię.
— Nie złapałem — burknął. — Ale widocznie też jestem takim paralitykiem, nie? Bates! Słyszysz?
— Wyciągnąłeś rękę. Prawie ją złapałeś. To nie mógł być ślepy traf.
— Żaden ślepy traf. Ślepowidzenie. Amanda? Odezwij się.
— Ślepowidzenie?
— Kiedy z receptorami wszystko w porządku — odpowiedział z roztargnieniem. — Mózg przetwarza obraz, ale nie ma do niego dostępu. Pień mózgu przejmuje kontrolę.
— Pień widzi, ale ty nie?
— Coś w tym stylu. Cicho, daj mi… Amanda, słyszysz mnie?
— …nie…
To nie był głos nikogo z namiotu. Ledwie słyszalny, przywędrował wibracjami po dłoni Szpindla pomiędzy innymi danymi. Z zewnątrz.
— Pani major! — zawołał Szpindel. — Mandy! Żyjesz!
— …nie… — szept brzmiał jak biały szum.
— Ale rozmawiasz z nami, więc, do cholery, nie umarłaś.
— …nie…
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia.
— Co jest nie tak, pani major?
Cisza. Banda za nami obiła się delikatnie o powłokę. Wszystkie aspekty miała nieczytelne.
— Pani major? Słyszy mnie pani?
— Nie.
Głos był martwy, jakby naszprycowany uspokajaczami i zamknięty w akwarium, transmitowany przez kończyny i ołów z trzycyfrową liczbą bitów na sekundę. Ale z pewnością był to głos Bates.
— Pani major, trzeba tu wejść — powiedział Szpindel. — Wchodzisz?
— …nie…
— Jesteś ranna? Coś cię trzyma?
— N… nie.
Może to w ogóle nie jej głos? Tylko struny głosowe.
— Amanda, posłuchaj. Tam jest niebezpiecznie, za gorąco. Musisz…
— Ja nie jestem tam — odrzekł głos.
— A gdzie?
— …nigdzie.
Spojrzałem na Szpindla. Szpindel na mnie. Nie odezwaliśmy się.
Za to James tak. Wreszcie. Łagodnym głosem:
— A kim ty jesteś, Amanda?
Bez odpowiedzi.
— Jesteś Rorschachem?
Tutaj, w brzuchu bestii, tak łatwo było w to uwierzyć.
— Nie…
— A kim?
— N… nikim. — Głos był płaski i mechaniczny. — Niczym.
— Mówisz, że nie istniejesz? — powoli zapytał Szpindel.
— Tak.
Namiot oddychał wokół nas.
— No to, jak ty mówisz? — zapytała Susan. — Skoro nie istniejesz, z kim rozmawiamy?
— Z czymś… innym. — Westchnienie, jakby szum-oddech. — Nie ze mną.
— Cholera — mruknął Szpindel. Jego płaszczyzny rozjaśniły się zdecydowaniem i nagłym pomysłem. Oderwał rękę od ściany — HUD natychmiast się skurczył. — Wypala jej mózg. Musimy ją tu wciągnąć. — Sięgnął ku uchwytowi klapy.
Wyciągnąłem dłoń.
— Ale ten szpic…
— Już poza szczytem, komisarzu. Najgorsze minęło.
— Co mówisz? Że to bezpieczne?
— Zabójcze. Ale zabójcze jest cały czas, a ona w tym siedzi, może sobie zrobić coś złego w tym sta…
Coś uderzyło od zewnątrz w namiot. Coś chwyciło zewnętrzny język klapy i pociągnęło.
Nasze schronienie otworzyło się jak oko. Amanda Bates popatrzyła na nas przez odsłoniętą membranę.
— Pokazuje mi trzy i osiem — powiedziała. — To chyba do wytrzymania, prawda?
Nikt nie drgnął.
— No, ludzie, ruszać się. Koniec przerwy.
— Ama… — Szpindel gapił się na nią. — Dobrze się czujesz?
— Tutaj? No skąd. Ale mamy coś do zrobienia.
— Ty… istniejesz? — zapytałem.
— Co za głupie pytanie. Szpindel, co myślisz o takim polu? Da się pracować?
— Eee… — Głośno przełknął ślinę. — Pani major, może powinniśmy przerwać. Ten szczyt był…
— Ale według moich odczytów już się skończył. Zostały nam niecałe dwie godziny na rozłożenie wszystkiego, zrobienie pomiarów na miejscu i ewakuację. Da się bez halucynacji?
— Spokojni to raczej nie będziemy — przyznał Szpindel. — Ale nie powinniśmy się obawiać… ekstremalnych zjawisk… do kolejnego szczytu.
— To dobrze.
— Który może przyjść w każdej chwili.
— To nie były halucynacje — zauważyła cicho James.
— O tym pogadamy później — odparła Bates. — Teraz…
— W nich była prawidłowość. — James obstawała przy swoim. — W tych polach. W mojej głowie. To mówił Rorschach. Może nie do nas, ale mówił.
— Świetnie. — Bates odsunęła się, dając nam przejść. — Może teraz nauczymy się mu odpowiadać.
— Może nauczymy się słuchać — odpowiedziała James.
* * *
Uciekliśmy jak przestraszone dzieciaki z groźnymi minami. Zostawiliśmy na dole małą bazę: w przedsionku Diabełka, wciąż cudem działającego; pod nim tunel do nawiedzonego domu; parę opuszczonych magnetometrów, pozostawionych na śmierć w słabej nadziei, że jednak nie umrą. Prymitywne solarymetry i termografy, staroświeckie, odporne na promieniowanie urządzenia, mierzące świat rozszerzaniem i uginaniem się metalowych języczków, wyskrobujące swe pomiary na rolkach folii. Lumisfery, kesony nurkowe i liny je spinające. Zostawiliśmy to wszystko i obiecaliśmy wrócić za trzydzieści sześć godzin, jeśli tylko dożyjemy.
A wewnątrz naszych ciał mikroskopijne obrażenia zamieniały komórki w papkę. Błony komórkowe przeciekały w niezliczonych miejscach. Przeciążone enzymy naprawcze desperacko chwytały się posiekanych genów, ledwo będąc w stanie opóźnić to co nieuniknione. Kawałki wyściółki jelit, żeby zdążyć przed korkiem, zaczęły się łuszczyć na długo przed obumarciem reszty.
Przed zadokowaniem na Tezeusza i ja, i Michelle mieliśmy już mdłości. (Ale nie reszta Bandy; dziwne, nie miałem pojęcia, jak to jest w ogóle możliwe). Reszta wykaże te same objawy za parę minut. Nieleczeni, w dwa dni wyrzygamy wszystkie wnętrzności. Potem ciało uda, że zdrowieje — przez jakiś tydzień nic by nie bolało, chodzilibyśmy, mówili i poruszali się jak każdy, może nawet nabralibyśmy przekonania o własnej nieśmiertelności.
Aż wreszcie zapadlibyśmy się, przegnici od środka, krwawiąc z ust, oczu i dupy, a jeśli któryś Bóg zmiłowałby się nad nami, umarlibyśmy, nie rozpękając się jak zgniły owoc.
Jednakże Tezeusz, nasz zbawca, uratuje nas przed takim losem. Z lądownika powędrowaliśmy do nadmuchanego przez Sarastiego wielkiego balonu; pozbyliśmy się skażonych skafandrów oraz ubrań i wyszliśmy nago na kręgosłup statku. Gęsiego przeszliśmy przez bęben, Latające Trupy w szyku. Jukka Sarasti, stojący w dyskretnej odległości na obrotowej podłodze, skoczył tam, skąd przyszliśmy, i zniknął na rufie — poniósł nasze porzucone rzeczy do dekompilatora.
Do krypty. Nasze trumny stały otwarte wzdłuż rufowej grodzi. Zapadliśmy się w nie z wdzięcznością, bez słowa. Bates kaszlnęła krwią, nim zamknęło się nad nią wieko.
Gdy Kapitan mnie wyłączał, szumiało mi w kościach. Zasnąłem jak martwy. Tylko teoria i zapewnienia życzliwej maszynerii pozwalały mi wierzyć, że narodzę się od nowa.
* * *
Keeton, wstań i chodź.
Obudziłem się wygłodniały. Z bębna dobiegały mnie słabe głosy. Przez chwilę polatywałem w kapsule z zamkniętymi oczyma, rozkoszując się nieobecnością bólu, mdłości. Żadnego przerażającego, podświadomego poczucia, że własne ciało powolutku zmienia się w papkę. Tylko osłabienie i głód — poza tym czułem się świetnie.
Otworzyłem oczy.
Coś jak ramię. Szare i lśniące i o wiele zbyt… zbyt przewężone, by mogło być ludzkie. Na końcu nie miało dłoni. Za dużo stawów, jak złamane w kilkunastu miejscach. Wyrastało z ciała ledwo widocznego zza krawędzi kapsuły, sugerującego jednak ciemną, sporą sylwetkę i poruszające się niezbornie inne ramiona. Unosiło się nieruchomo przede mną, jakby spłoszone, przyłapane na czymś wstydliwym.
Читать дальше