Ciekawe, czy mówi w imieniu reszty. Bo wydało mi się, że za Michelle na pewno nie.
Scylla miała zaklejone wszystkie porty. Żadnego widoku na zewnątrz, poza robotami, ciałami i skłębioną sylwetką rosnącą na wyświetlaczu HUD w hełmie. Czułem jednak, że promieniowanie przechodzi przez nasz pancerz jak przez bibułkę. Czułem węźlaste grzbiety i doliny pola magnetycznego Rorschacha. Czułem też zbliżanie się samego Rorschacha: osmalone korony spalonego obcego lasu, bardziej krajobraz niż artefakt. Wyobrażałem sobie strzelające między gałęziami gigantyczne pioruny. Wyobrażałem sobie, że wlecimy w coś takiego.
Co za stwory chciałyby mieszkać w czymś takim?
— Ty naprawdę myślisz, że się dogadamy — powiedziałem.
Wzruszenie ramionami, prawie całkiem stłumione przez pancerz.
— Pewnie nie od razu. Możliwe, że źle zaczęliśmy i trzeba będzie naprostować mnóstwo nieporozumień. Ale w końcu się porozumiemy.
Była przekonana, że odpowiada na moje pytanie.
Lądownik gwałtownie skręcił; obijaliśmy się o siebie jak kręgle. Trzydzieści sekund mikromanewrów wyhamowało nas do zera. HUD wyświetlał wesołą zielono-czerwoną animacyjkę: śluza dokująca lądownika wsuwająca się do środka przez membranę, służącą za wejście do nadmuchiwanego przedsionka Rorschacha. Nawet jako kreskówka miało to w sobie coś lekko pornograficznego.
Bates została zasztauowana tuż obok śluzy. Odsunęła wewnętrzne drzwi.
— Wszyscy schować głowy.
To niełatwe przy takim opatuleniu systemami podtrzymywania życia i ferroceramiką. Hełmy latały wte i wewte, zderzając się ze sobą. Trepy, rozpłaszczone nad nami jak potężne śmiercionośne karaluchy, zaszumiały, budząc się do życia, i odkleiły od sufitu. Skrobiąc, przemaszerowały przez wąski prześwit nad głowami, enigmatycznie skinęły swej pani głowami i wyszły za lewą kulisę.
Bates zamknęła wewnętrzny właz. Po jakimś czasie zamek znów odskoczył, ukazała się pusta komora.
Według wskaźników wszystko w porządku. Roboty czekają cierpliwie w przedsionku. Nic ich nie napadło.
Bates zeszła za nimi.
Na wizję musieliśmy czekać latami. Bity ledwo ciurkały. Słowa przesyłały się bez problemu…
— Na razie żadnych niespodzianek — zameldowała Bates głosem jak przesterowane vibrato na drumli… ale każdy obraz wart jest milion słów i…
Jest: oczyma tylnego trepa zobaczyliśmy przedniego, nieruchomego, ziarnistego i monochromatycznego. Pocztówka z przeszłości — wzrok zamieniał się w słuch, grube niechlujne wibracje obijającego się o kadłub metanu. Każdy z zaszumionych obrazów osadzał się na HUD całymi sekundami: trepy wchodzą do dziury; trepy wychodzą w dwunastnicę Rorschacha; niezrozumiały, nieprzyjazny jaskiniowy krajobraz odmalowywany regularnymi przyrostami. W lewym dolnym rogu każdego obrazu przesuwały się ich stemple czasowe i tesle.
Bardzo wiele tracisz, gdy postanawiasz nie ufać widmu elektromagnetycznemu.
— Wygląda nieźle — zameldowała Bates. — Schodzę.
W życzliwszym wszechświecie maszyny przechadzałyby się po bulwarze, śląc na górę idealne obrazy w krystalicznej rozdzielczości. Szpindel i Banda siedzieliby sobie w bębnie, popijali kawę i rozkazywali trepom: weźcie próbkę tego, dajcie zbliżenie na tamto. W życzliwszym wszechświecie w ogóle bym się tu nie znalazł.
Bates pojawiła się na kolejnej pocztówce. Wychodziła z przetoki. Na następnej stała tyłem do kamery, lustrując okolicę.
Na jeszcze następnej patrzyła prosto na nas.
— No… dobrze — powiedziała. — Schodźcie… na dół.
— Zaraz, zaraz — odparł Szpindel. — Jak się czujesz.
— Dobrze. Trochę… dziwnie, ale…
— Co to znaczy dziwnie? — Choroba popromienna objawiała się mdłościami, ale to powinno się stać dopiero za godzinę czy dwie, chyba że poważnie pomyliliśmy się w obliczeniach. W każdym razie dopiero wtedy, gdy wszyscy będziemy już ugotowani na śmierć.
— Lekka dezorientacja — zameldowała Bates. — Trochę tu strasznie, ale… to chyba zespół Graya. Da się wytrzymać.
Spojrzałem na Bandę. Banda na Szpindla. Szpindel wzruszył ramionami.
— Lepiej nie będzie — powiedziała Bates z daleka. — Słuchajcie, czas… czas leci. Chodźcie.
Poszliśmy.
* * *
Nic tu nie żyło. Ewidentnie.
Tu straszyło.
Ściany poruszały się nawet w bezruchu: kącikiem oka cały czas dostrzegało się pełzający ruch. Z tyłu głowy wciąż czuło się czyjś wzrok, przerażającą pewność, że obcy, złośliwi obserwatorzy czają się za każdym rogiem. Co raz odwracałem się, licząc, że zdybię któregoś z nich. Zawsze jednak dostrzegałem tylko płynącego korytarzem półślepego trepa, albo wytrzeszczonego, roztrzęsionego kolegę z załogi odwzajemniającego spojrzenie. I ściany rury z połyskującej lawy z setką osadzonych w niej oczu, zamkniętych dosłownie chwilę wcześniej. Nasze światła przenikały ciemność może na dwadzieścia metrów w każdą stronę; dalej kłębiły się mgły i cienie. I te odgłosy — Rorschach trzeszczał jak starożytny drewniany kadłub uwięziony w polarnym lodzie. Elektryczność zaś syczała jak grzechotniki.
Powtarzasz sobie, że to wszystko dzieje się w głowie. Przypominasz sobie, że to dobrze udokumentowana i nieunikniona konsekwencja zbyt bliskiego kontaktu mięcha i magnetyzmu. Silne pola uwalniają z płata skroniowego duchy i obcych, wygrzebują ze śródmózgowia paraliżujący strach, wysycający świadomy umysł. Pieprzą się z nerwami motorycznymi i sprawiają, że wszczepki, nawet uśpione, dźwięczą jak delikatny i kruchy kryształ.
Artefakty energetyczne. I tyle. Powtarzasz to sobie tyle razy, że owe słowa zatracają wszelki pozór racjonalności, stając się mantrą, zaklęciem, zaśpiewem odstraszającym złe duchy. Te szepty tuż przy hełmie nie są prawdziwe, ani te na wpół widzialne stwory majaczące na granicy pola widzenia. To ułudy umysłu, te same iluzjonistyczne sztuczki, które przez wieki przekonywały ludzi, że nawiedzają ich duchy, porywają obcy, gonią…
…wampiry…
…i zastanawiasz się, czy Sarasti naprawdę został na górze. Może cały czas tu jest i czatuje na ciebie…
— Kolejny szpic — ostrzegła Bates, gdy na HUD-zie zaszalały tesle i siwerty. — Czekajcie.
Właśnie rozkładałem balon Faradaya. Usiłowałem. To powinno być proste — przeciągnąłem już linę kotwiczącą z przedsionka do flaczastego wora unoszącego się pośrodku korytarza. Miałem tego… coś z tą cumą. Aha, żeby go wycentrować. Ściany lśniły w świetle czołówki jak mokra glina. W wyobraźni skrzyły się satanistycznymi runami.
Wbiłem w ścianę końcówkę cumy. Przysiągłbym, że jej materiał się wzdrygnął. Wypaliłem z pistoletu odrzutowego, cofnąłem się ku środkowi przejścia.
— Są tu — szepnęła James.
Coś tam było. Czułem, że pozostaje cały czas za mną. Czułem ziejącą, ryczącą ciemność tuż za krawędzią pola widzenia, rozdziawioną paszczę wielką jak sam tunel. W każdej chwili mogła rzucić się naprzód z niesamowitą szybkością i połknąć nas wszystkich.
— Są piękne… — powiedziała James. Jej głos był pozbawiony strachu. Brzmiał w nim podziw.
— Co? Gdzie? — Bates kręciła się nieustannie, próbując ogarnąć wzrokiem trzysta sześćdziesiąt stopni naraz. Podległe jej roboty kolebały się niestrudzenie po obu stronach, uzbrojone nawiasy wskazujące końcówkami przeciwne strony korytarza. — Co tam widzisz?
— Nie tam. Tutaj. Wszędzie. Nie widzicie?
Читать дальше