Mimo że próbowaliśmy. Po sfajczeniu czujników w głowicy Diabełka oddelegowaliśmy ją do rycia w powierzchni; kroczek za kroczkiem poszerzała średnicę naszego pierwszego odwiertu, aż mierzyła prawie metr. My tymczasem konfigurowaliśmy żołnierzy Bates, ekranując ich przeciwko reaktorom atomowym i wnętrzom cyklotronów — a gdy nadchodziło perygeum, ciskaliśmy nimi w Rorschacha jak kamieniami w nawiedzony las. Wszystkie wchodziły przez diabełkowy otwór, rozwijając za sobą cienki jak włos światłowód, przekazujący zdobywaną informację przez zjonizowaną atmosferę.
Na ogół ledwo zdążały mrugnąć. Parę dłuższych ujęć. Widzieliśmy, że ściany Rorschacha poruszają się, powolnymi, leniwymi perystaltycznymi falami. Widzieliśmy powstające jakby w lepkim syropie wgłobienia i mozolnie rosnące zwężenia, które zapewne po pewnym czasie przetną cały korytarz. Nasze trepy przechodziły gładko przez niektóre pomieszczenia, w innych się potykały, gdy tło magnetyczne wytrącało je z równowagi. Przechodziły przez osobliwe gardziele wypełnione cienkimi jak brzytwy zębami, tysiącami trójkątnych, spiralnie zakrzywionych ostrzy w równoległych rzędach. Przemykały ostrożnie obok chmur mgły wyrzeźbionych w abstrakcyjne fraktale, ruchome i nieskończenie rekurencyjne; ich naładowane elektrycznie kropelki nanizane na milion zbieżnych linii pola elektromagnetycznego.
I w końcu każdy zdychał lub znikał.
— Da się jakoś wzmocnić to ekranowanie? — zapytałem.
Szpindel spojrzał na mnie.
— Wszystko jest ekranowane, poza głowicą z czujnikami — wyjaśniła Bates. — Jeśli ją też zaekranujemy, nic nie będziemy widzieć.
— Ale światło widzialne jest dość nieszkodliwe. Gdyby tak łączyć się tylko opty…
— Komisarzu, my korzystamy z optycznych łącz — wypalił Szpindel. — I zapewne zauważyłeś, że to gówno i tak się przebije.
— Ale czy nie ma jakichś… — po omacku szukałem słowa — filtrów pasmowych? Czegoś, co przepuści widzialne światło, a wytnie zabójcze częstotliwości po obu stronach?
Parsknął.
— No pewnie. Nazywa się to „atmosfera” i gdybyśmy przytargali ze sobą coś takiego, tylko z pięćdziesiąt razy gęstsze niż na Ziemi, to może trochę by tego koktajlu zablokowało. Owszem, na Ziemi pomaga jeszcze pole magnetyczne, ale nie dałbym sobie uciąć ręki za pola magnetyczne, które nam się uda tam wytworzyć.
— Gdybyśmy tylko nie trafiali na te impulsy — powiedziała Bates. — To jest główny problem.
— One są losowe? — zapytałem.
Szpindel wzruszył ramionami, jakby się wzdrygał.
— Dla mnie to tam nic nie jest losowe. Ale kto to wie? Potrzebujemy więcej danych.
— Których pewnie nie dostaniemy — rzuciła James, idąc ku nam po suficie — jeśli wszystkie roboty będą się tak fajczyć.
Tryb warunkowy był tylko formalnym zabiegiem. Próbowaliśmy grać na prawdopodobieństwo, poświęcając robota za robotem, w nadziei że któremuś się poszczęści; przeżywalność malała wykładniczo do zera ze wzrostem odległości od bazy. Próbowaliśmy opancerzać światłowód, żeby ograniczyć przesłuchy na złączach, lecz opakowana w tyle warstw ferroceramiki smycz robiła się sztywna i kłopotliwa, jakbyśmy wymachiwali botem na kiju. Próbowaliśmy całkiem ją odciąć — wysyłaliśmy maszyny, żeby eksplorowały na własną rękę — mrużąc oczy w dookolnej zamieci i zapisując obserwacje do późniejszego ściągnięcia. Żadna nie wróciła. Próbowaliśmy wszystkiego.
— Możemy sami tam zejść — powiedziała James.
Prawie wszystkiego.
— Prawda — mruknął Szpindel głosem, który nie mógł oznaczać nic innego niż „nieprawda”.
— Tylko w ten sposób dowiemy się czegoś sensownego.
— Otóż to. Na przykład, ile sekund potrzeba, żeby twój mózg zmienił się w synchrotronowy koktajl.
— Nasze skafandry da się izolować.
— Aha, tak jak roboty Mandy?
— Naprawdę bym wolała, żebyś mnie tak nie nazywał — rzuciła Bates.
— Sęk w tym, że Rorschach cię zabije, obojętne, czy jesteś mechaniczna, czy białkowa.
— A według mnie w tym, że białko będzie zabijać inaczej — odparła James. — I dłużej to potrwa.
Szpindel pokręcił głową.
— W pięćdziesiąt minut będziesz prawie trupem. Nawet w ekranowaniu. Nawet w tak zwanych chłodnych strefach.
— I zero objawów przez kolejne trzy godziny, albo i więcej. A nawet potem trzeba dni, żeby naprawdę umrzeć, tak że już dawno zdążymy wrócić, a statek połata nas od niechcenia. Isaac, tyle akurat wiemy, masz to przed nosem w ConSensusie. A skoro my to wiemy, ty też to wiesz. Więc tej dyskusji w ogóle nie powinno być.
— To jest twoje rozwiązanie? Co trzydzieści godzin szprycujemy się po uszy promieniowaniem, a potem ja każdemu wycinam guzy i łatam wszystkie komórki po kolei?
— Kapsuły są automatyczne. Nawet nie ruszysz palcem.
— Już nie mówiąc, co te pola magnetyczne porobią z twoim mózgiem. Będziemy halucynować od chwili kiedy…
— Zrobimy ze skafandrów klatki Faradaya.
— Aha, czyli wchodzimy tam głuchoniemi i ślepi. Świetny pomysł.
— Światło możemy wpuścić. Podczerwień…
— To wszystko elektromagnetyka, Suze. Nawet jeśli całkiem zasłonimy hełmy i puścimy sobie obraz kamery, będziemy mieć przeciek tam, gdzie przechodzi kabel.
— Trochę. Ale to i tak lepiej niż…
— Jezu. — Skurcz wystrzelił z kącika ust Szpindla grudkę śliny. — Daj mi Mi…
— Isaac, rozmawiałam już o tym z resztą Bandy. Wszyscy się zgodziliśmy.
— Wszyscy się zgodziliście? Suze, ty nie masz tutaj większości. Pokroiłaś sobie mózg na kawałki, ale to nie znaczy, że każdy z nich ma jeden głos.
— A dlaczego nie? Wszyscy jesteśmy co najmniej tak samo świadomi, jak ty.
— To wszystko ty. Tylko podzielona.
— Ale jakoś nie masz specjalnych problemów, żeby traktować Michelle jak oddzielną osobę.
— Michelle jest… to znaczy, no tak, wszyscy macie całkiem inne osobowości, ale jest tylko jeden oryginał. Twoi alterzy…
— Nie mów tak o nas — rzuciła Sascha głosem zimnym jak ciekły tlen. — Nigdy.
Szpindel usiłował się wycofać.
— Ale nie chodziło mi… no wiecie, że przecież…
Sascha zniknęła.
— Co ty gadasz? — rozległ się łagodniejszy głos. — Myślisz, że ja to mama, że ona mnie udaje? Że jak jesteśmy razem, to jesteś z nią?
— Michelle… — powiedział udręczonym głosem Szpindel. — Nie. Ja myślę, że…
— Nie ma znaczenia — uciął Sarasti. — Tutaj się nie głosuje.
Polatywał nad nami pośrodku bębna, z twarzą zakrytą osłoną, nieprzeniknioną. Nikt nie zauważył, kiedy się pojawił. Obracał się powoli wokół własnej osi, tak by cały czas nas widzieć, gdy wirujemy wokół niego.
— Przygotowujemy Scyllę. Amanda potrzebuje dwóch trepów bez uwięzi, z uzbrojeniem obronnym. Kamery w paśmie od jednego do miliona angstremów, ekranowane bębenki, zero autonomicznych obwodów. O trzynastej pięćdziesiąt dla wszystkich wzmocnienie płytek krwi, dimenhydrynat i jodek potasu.
— Dla wszystkich? — zapytała Bates.
Sarasti kiwnął głową.
— Okno otwiera się o czwartej dwadzieścia trzy. — Odwrócił się z powrotem ku kręgosłupowi.
— Ja nie — powiedziałem.
Sarasti się zatrzymał.
— Nie biorę udziału w operacjach terenowych — przypomniałem.
— Teraz już bierzesz.
— Jestem syntetykiem. — Oczywiście, że to wiedział, wszyscy wiedzą: nie da się obserwować systemu, nie pozostając na zewnątrz niego.
Читать дальше