— Syntetykiem jesteś na Ziemi — odparł. — Albo w Kuiperze. Tutaj jesteś masą. Rób, co ci każą.
Zniknął.
— Witamy w ogólnej perspektywie — powiedziała cicho Bates.
Spojrzałem na nią, gdy reszta grupy się rozpraszała.
— Wiesz, że ja…
— Siri, jesteśmy już bardzo daleko. Dobrze wiesz, że nie da się czekać czternaście miesięcy na odpowiedź od twoich szefów.
Wyskoczyła w górę, gładkim łukiem przebiła się przez hologramy ku nieważkiemu środkowi bębna. Tam jednak zatrzymała się, jakby coś ją tknęło. Chwyciła jeden z przewodów i odwróciła się z powrotem twarzą do mnie.
— Nie ceń się tak nisko — powiedziała. — I Sarastiego też. Jesteś obserwatorem, prawda? Można śmiało przyjąć, że tam na dole będzie dużo do obserwowania.
— Dzięki — odrzekłem. Ale już wiedziałem, po co Sarasti wysyła mnie na Rorschacha: chodziło o coś więcej niż tylko obserwację.
Troje cennych agentów lezie w paszczę niebezpieczeństwu. Przynęta kupuje chociaż jedną czwartą szansy, że wróg będzie celował gdzie indziej.
Ciebie też opanuje duch Pański i będziesz prorokował wraz z nimi, i staniesz się innym człowiekiem.
I Ks. Samuela, 10, 6
— Prawdopodobnie byliśmy rozszczepieni przez większość ewolucji — powiedziała mi kiedyś James, gdy dopiero się zapoznawaliśmy. Poklepała się po skroni. — Tu jest mnóstwo miejsca: współczesny mózg może przetwarzać kilkadziesiąt świadomych rdzeni, wcale się nie przeciążając. A wielozadaniowość i równoległość mają oczywiste zalety dla przetrwania.
Kiwnąłem głową.
— Co dziesięć głów, to nie jedna.
— Możliwe, że zintegrowaliśmy się dość niedawno. Niektórzy eksperci sądzą, że w odpowiednich okolicznościach wciąż umiemy wrócić do osobowości wielorakiej.
— Pewnie, że tak. Sama jesteś najlepszym dowodem.
Pokręciła głową.
— Nie chodzi mi o fizyczny podział. Jesteśmy najnowszym osiągnięciem, jasne, ale teoretycznie chirurgia nie jest konieczna. Może do tego doprowadzić pospolity stres, byle był odpowiednio silny. I zdarzył się we wczesnym dzieciństwie.
— Serio?
— Teoretycznie tak — przyznała James i przedzierzgnęła się w Saschę, która rzuciła: — Chuja tam w teorii. Są udokumentowane przypadki sprzed zaledwie pięćdziesięciu lat.
— Naprawdę? — Stłumiłem pokusę sprawdzenia tego przez wszczepkę; zdradziłbym się niewidzącym spojrzeniem. — Nie wiedziałem.
— Bo teraz w ogóle się o tym nie mówi. Ale wtedy ludzie byli jakimiś, kurwa, barbarzyńcami, jeśli chodzi o osobowości wielorakie — nazywali to „zaburzeniem”, próbowali leczyć, jak chorobę. A pomysł na leczenie mieli jeden: zachować któryś rdzeń, a resztę zamordować. Tylko że oczywiście nie nazywali tego „morderstwem”. Raczej „integracją” albo czymś w tym stylu. Tak się właśnie wtedy robiło: tworzyło się inne osobowości, żeby zaabsorbowały tortury i maltretowanie, a kiedy już nie były potrzebne, można się było ich pozbyć.
Niespecjalnie klimat, jakiego spodziewaliśmy się na imprezie zapoznawczej. Ale James dyskretnie wcisnęła się na fotel kierowcy i poprowadziła konwersację, zbliżając ją do towarzyskich standardów.
Nigdy jednak nie słyszałem, żeby ktoś z Bandy, wtedy czy teraz, nazywał resztę „alterami”. W ustach Szpindla brzmiało to dość niewinnie. Zastanawiałem się, czemu tak się oburzyli — a teraz, gdy unosiłem się sam we własnym namiocie, nie było nikogo, kto zwróciłby uwagę, że zaszkliły mi się oczy.
Słowo „alter” miało ponadstuletni bagaż — powiedział mi ConSensus. Sascha miała rację; kiedyś Kompleks Wielordzeniowy nazywał się Zaburzeniem Osobowości Wielorakiej, czyli o wiele gorzej niż tylko „kompleksem” — i nigdy nie wywoływało się go umyślnie. Według ówczesnych ekspertów osobowości wielorakie powstawały spontanicznie w niewyobrażalnych otchłaniach mąk — ułamkowe osoby składały się w ofierze, cierpiąc gwałty i pobicia, podczas gdy dziecko w środku chroniło się w niezgłębionym sanktuarium zwojów mózgowych. Stanowiły jednocześnie strategię przetrwania i rytualne poświęcenie — bezbronne dusze siekające się na kawałki, ofiarowujące drgające ochłapy własnej jaźni w desperackiej nadziei, że mściwi bogowie zwani „mamą” lub „tatą” nie okażą się nienasyceni.
Okazało się, że nic z tego nie jest prawdą. A przynajmniej nic się nie potwierdziło. Jednak ówcześni lekarze byli na poziomie szamanów odtańcowujących zaimprowizowane rytuały: meandrujące swobodne wywiady, pełne sugerujących odpowiedzi pytań i niewerbalnych podpowiedzi, wyprawy na szaber w zwróconą treść dzieciństwa. Gdy nie pomagały koraliki i grzechotki, czasem przydawał się zastrzyk litu lub haloperidolu. Technologia mapowania umysłu dopiero raczkowała; technologia edytowania go miała przyjść za wiele lat. Dlatego „terapeuci” i „psychiatrzy” dźgali paluchem swe ofiary i wymyślali nazwy dla rzeczy, których nie rozumieli, kłócąc się nad ołtarzykami Freuda, Kleina i dawnych astrologów, robiąc, co tylko się da, żeby brzmieć jak przedstawiciele nauki.
Było do przewidzenia, że to właśnie nauka zmiecie ich ze sceny; Dysocjacyjne Rozszczepienie Osobowości było na wpół zapomnianą modą jeszcze przed narodzinami rekonfiguracji synaptycznej. Ale słowo „alter” pochodziło właśnie z tamtych czasów i zachowało swój rezonans. Wśród osób pamiętających historię, było kryptonimem dla „zdrady” i „ludzkiej ofiary”. „Alter” oznaczało „mięso armatnie”.
Wyobrażając sobie topologię współzamieszkujących Bandę dusz, rozumiałem, dlaczego Sascha przyswoiła sobie tę mitologię. Rozumiałem, czemu Susan jej pozwoliła. Ta idea nie miała w sobie nic nieprawdopodobnego — samo istnienie Bandy stanowiło dowód. Zostałeś oddzielony od istniejącej wcześniej jaźni, wrzeźbiony z nieistnienia od razu w dorosłość — jesteś zaledwie fragmentem jakiejś osoby i nie masz nawet w pełni własnego ciała — tę odrobinę złości można ci wybaczyć. Jasne, jesteście wszyscy sobie równi. Naturalnie, nikt nie jest lepszy od innych. Ale i tak tylko Susan ma nazwisko.
Zrozumiałem coś jeszcze. Otoczony ekranami obrazującymi niestrudzony wzrost lewiatana pod nami, uświadomiłem sobie nie tylko, dlaczego Sascha zaprotestowała przeciw temu słowu; wiedziałem już, czemu wypowiedział je Szpindel — ewidentnie nieświadomie.
Z punktu widzenia Ziemi, na Tezeuszu wszyscy byli alterami.
* * *
Sarasti został na górze. On nie przywiózł ze sobą zastępcy.
Ale reszta tak: tłoczyliśmy się w lądowniku, wbici w specjalnie zaprojektowane skafandry, o ekranujących pancerzach tak grubych, że moglibyśmy uchodzić za zeszłowiecznych nurków głębinowych. To delikatna równowaga: zbyt grube opancerzenie byłoby gorsze niż jego całkowity brak, bo rozbijałoby pierwotne cząstki na wtórne, równie groźne i dwukrotnie liczniejsze. Czasem trzeba pogodzić się z umiarkowanym napromieniowaniem — jedyna alternatywa to zatopić się w ołowiu jak owad w bursztynie.
Wystartowaliśmy sześć godzin od perygeum. Scylla popędziła naprzód jak ciekawskie dziecko, zostawiając rodzica w tyle. Ale organizmy wokół mnie nie promieniały zapałem. Z jednym wyjątkiem: Banda Czworga za szybką hełmu prawie iskrzyła.
— Podekscytowana? — zapytałem.
Odpowiedziała Sascha:
— A jak! Kurwa, Keeton, pierwszy kontakt. Prawdziwa robota.
— A jeśli tam nikogo nie ma? I co, jeśli jest, a my się mu nie spodobamy?
— Tym lepiej. Mamy szansę obejrzeć ich literki i pudełka z płatkami i żaden gliniarz nie będzie nam zaglądał przez ramię.
Читать дальше