Lecz oprawcy nagle przerywają zabawę i przekrzywiają głowy, jakby słuchali jakiegoś zbiorowego wewnętrznego głosu. Zapewne każe im zdjąć cię ze ściany, zaprowadzić do sąsiedniego pokoju i posadzić na jednym z dwóch wyłożonych żelem krzeseł po przeciwnych stronach inteligentnego biurka, o wiele delikatniej, niż należałoby się spodziewać. Domyślasz się też, że ktoś, kto wydał te polecenia, jest jednocześnie wszechwładny i niezadowolony, gdyż w ciągu jednego uderzenia serca wyparowała im z twarzy cała sadystyczna pewność siebie.
Siedzisz i czekasz. Stół łagodnie rozbłyskuje tajemniczymi symbolami, które kompletnie by cię nie zainteresowały, nawet gdyby były zrozumiałe, nawet gdyby zawierały tajemnicę życia samych wampirów. Niewielką częścią umysłu zastanawiasz się, czy ostatni zwrot akcji może być źródłem nadziei; reszta boi się w to uwierzyć. Nienawidzisz siebie za tę troskę o własne przetrwanie, gdy po drugiej stronie ściany leżą jeszcze ciepłe strzępy przyjaciół i sojuszników.
W pokoju pojawia się krępa kobieta, Amerykanka o indiańskich rysach, ubrana w nieokreślony wojskowy strój. Włosy ma przystrzyżone maszynką, na gardle odznacza się delikatna siateczka żyłek podskórnej anteny. Twój pień mózgu widzi ją wysoką na dziesięć metrów, choć jakaś bezczelna, galaretowata narośl upiera się, że jest zaledwie średniego wzrostu.
Identyfikator na lewej piersi mówi: „Bates”. Żadnych oznak rangi.
Bates wyjmuje broń z kabury na udzie. Kurczysz się, ale nie celuje w ciebie. Kładzie ją na blacie, w zasięgu twojej ręki, i siada po drugiej stronie.
Pistolet mikrofalowy. Naładowany na ful i odbezpieczony. Na najsłabszym ustawieniu powoduje oparzenia słoneczne i mdłości. Na najmocniejszym wybuchowo zagotowuje mózg w czaszce. Pomiędzy nimi powoduje ból i obrażenia o stopniowaniu równie precyzyjnym, jak twoja wyobraźnia.
Twoja wyobraźnia została podregulowana, żeby mieć wielką wrażliwość właśnie na takie skale. Gapisz się tępo na broń, próbując dojść, na czym polega ten numer.
— Dwoje twoich przyjaciół nie żyje — mówi Bates, jakby ich śmierć przed chwilą się przed tobą nie rozegrała. — Nieodwracalnie.
Nieodwracalnie nie żyją. Dobre.
— Ciała moglibyśmy odrestaurować, ale uszkodzenia mózgu… — Bates odchrząkuje, zmieszana, zakłopotana. Zadziwiająco ludzki gest, jak na potwora. — Próbujemy odratować tego drugiego. Nic jednak nie mogę obiecać. Potrzebujemy informacji — dodaje, wykładając kawę na ławę.
No jasne, to było tylko psychologiczne rozmiękczanie. Bates jest dobrym gliną.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — wyduszasz z siebie.
W dziesięciu procentach to opór, w dziewięćdziesięciu dedukcja — gdyby już nie wiedzieli wszystkiego, to w ogóle by cię nie złapali.
— Czyli potrzebujemy jakiejś umowy — mówi Bates. — Musimy wypracować jakiś kompromis.
Chyba żartuje.
Bates widzi niedowierzanie. Kontruje je:
— Nie jestem całkiem pozbawiona współczucia. Instynktownie nie podoba mi się zamiana rzeczywistości na symulację i nie kupuję tych sloganów, „co to jest prawda”, którymi zarzuca nas Gospodarka Ciała, żeby obejść problem. Może to jest powód do obaw. Zresztą, to nie mój problem, nie moja praca, po prostu takie mam zdanie i mogę się mylić. Ale jeśli tymczasem wszyscy się pozabijamy, to i tak się nie dowiemy. To nieefektywne.
Widzisz rozczłonkowane ciała kolegów. Wciąż trochę żywe ochłapy na podłodze, a ta pizda ma jeszcze czelność mówić o efektywności?
— Nie my zaczęliśmy — mówisz.
— Nie wiem, mnie to nie interesuje. Już mówiłam: tym się nie zajmuję. — Nerwowym machnięciem kciuka nad ramieniem wskazuje drzwi za sobą, przez które zapewne tu weszła. — Tam siedzą ludzie, którzy zabili twoich kolegów. Są bez broni. Kiedy wejdziesz, pokój na sześćdziesiąt sekund zejdzie z monitorowania. Nikt inny poza tobą nie pociągnie cię do odpowiedzialności za wszystko, co tam się w tym czasie stanie.
To jakiś podstęp. Na pewno.
— Bo co masz do stracenia? — głośno myśli Bates. — I tak możemy z tobą zrobić, co się nam spodoba. Nie potrzeba nam jeszcze jednego usprawiedliwienia.
Z wahaniem podnosisz broń. Bates cię nie powstrzymuje.
Ma rację, uświadamiasz sobie. Nie masz absolutnie nic do stracenia. Wstajesz, nagle strach znika: celujesz pistoletem w jej twarz.
— A po co mam tam wchodzić? Mogę cię zastrzelić tutaj.
Wzrusza ramionami.
— Możesz. Jak dla mnie, stracona okazja.
— No dobra, wchodzę tam, wychodzę za sześćdziesiąt sekund i co wtedy?
— Wtedy sobie porozmawiamy.
— Przecież dopiero co…
— Pomyśl, że to taki gest dobrej woli — mówi. — Albo nawet rekompensata.
Drzwi się otwierają. Gdy podchodzisz, zamykają je zaraz za tobą. I oto są: wszyscy czterej, rozciągnięci na ścianie, jak chórek Chrystusów na krzyżach. Teraz nie mają już błysku w oczach. Tylko rozszalałe, zwierzęce przerażenie i zdumienie odwróceniem ról. Dwóch Chrystusów brudzi spodnie, gdy patrzysz im w oczy.
Ile zostało? Może z pięćdziesiąt sekund?
Nie za wiele. Mając odrobinę więcej czasu, można by jeszcze sporo zrobić. Ale tyle wystarczy. Zresztą nie chcesz nadużywać uprzejmości tej całej Bates.
Bo może ona w końcu jest kimś, z kim uda się dogadać.
* * *
W innych okolicznościach Amandę Bates postawiono by przed sądem wojskowym i w ciągu miesiąca stracono. I nieważne, że ta czwórka, która zginęła, była winna wielokrotnych gwałtów, tortur i zabójstw; podczas wojny tak się postępuje. Zawsze tak się robiło. Na wojnie nie ma kultury, żadnego kodeksu honorowego poza służbową hierarchią i obroną swoich. Tęp występki, skoro musisz — ukarz winnych, jeśli trzeba, choćby dla zachowania pozorów. Ale na miłość boską, przy drzwiach zamkniętych. Nie dawaj wrogowi satysfakcji z niezgody we własnych szeregach, niech widzą tylko jedność i kamiennooką stanowczość. Może i są wśród nas mordercy i gwałciciele, ale, na Boga, to są nasi mordercy i gwałciciele.
A już z pewnością nie daje się okazji do zemsty jakiejś cipie-terrorystce mającej na koncie ponad sto naszych skalpów.
Ale z wynikami trudno się kłócić: wynegocjowanie zawieszenia broni z trzecią co do wielkości siatką realistów na tej półkuli. Natychmiastowy spadek aktywności terrorystów o czterdzieści sześć procent, na wszystkich objętych działaniem terenach. Bezwarunkowe przerwanie kilku już trwających kampanii, które uszkodziłyby poważnie trzy z głównych katakumb i całkowicie uniemożliwiły działalność Punktowi Zbornemu w Duluth. I to wszystko dlatego, że porucznik Amanda Bates, w swym pierwszym polowym zadaniu dowódczym postawiła na empatię jako wojskową strategię.
To była kolaboracja z wrogiem, zdrada, horrendalne wyjście przed szereg. Takie rzeczy mają robić dyplomaci i politycy, nie żołnierze.
Ale jednak. Wyniki.
W aktach było wszystko: inicjatywa, kreatywność, parcie do sukcesu wszelkimi środkami, bez liczenia się z kosztami. Takie zapędy pewnie trzeba ukarać, a może tylko trochę utemperować. Debata toczyłaby się latami, gdyby cała historia nie wyciekła — ale wyciekła, i generałowie znienacka mieli w ręku bohaterkę.
Gdzieś podczas wojskowego procesu wyrok śmierci zmienił się w resocjalizację. Pozostawało tylko pytanie: w obozie karnym czy szkole oficerskiej? Okazało się, że w Leavenworth mają jedno i drugie; Leavenworth wzięło ją w swe objęcia i przycisnęło tak mocno, by praktycznie zagwarantować awans, o ile uścisk wcześniej jej nie zabije. Trzy lata później major Bates poleciała ku gwiazdom, gdzie słyszano, jak mówi:
Читать дальше