— Przynieśli mi wiadomość od agencji ochrony praw autorskich — mówi Manfred, zacinając się, gdy Annette wreszcie wyluzowuje. — Pamiętasz, parę lat temu ruscy gangsterzy z Nowego Jorku wykupili wszystkie kartele nagraniowe. Kiedy łatany w nieskończoność system praw się rozpadł, a wszyscy artyści wywędrowali do sieci, podczas gdy oni skupiali się na zabezpieczeniach przed kopiowaniem, tylko Mafija była jeszcze chętna na kupno tego starego modelu biznesowego. Ci goście nadają nowe znaczenie zabezpieczeniom przed kopiowaniem — według ich standardów to była tylko grzeczna prośba o zaprzestanie działań godzących w ich interesy. Prowadzą sklepy z płytami i próbują zablokować wszelkie kanały dystrybucji muzyki, które do nich nie należą. Tylko że nieszczególnie im to wychodzi — większość gangsterów żyje w przeszłości, są bardziej konserwatywni, niż mógłby być jakikolwiek normalny biznesmen. A co tam posłałaś w tej depeszy?
Annette zamyka oczy.
— Nie pamiętam. Nie. — Unosi rękę. — Otwarty mikrofon. Po prostu nagrałam cię do pliku i potem ciach, wycięłam wszystko, co dotyczyło mnie. — Otwiera oczy i kręci głową. — Co ja właściwie brałam?
— Ty też nie wiesz?
Wstaje, a ona podchodzi i obejmuje go.
— Wiem: brałam ciebie — szepcze.
— Pieprzysz. — Manfred się odsuwa i zauważa, jak ją tym zdenerwował. W okularach coś niecierpliwie mruga; był poza siecią przez prawie sześć godzin i żołądek niemal podchodzi mu do gardła, ze strachu, że nie orientuje się we wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie dwadzieścia kilosekund [6] Dla wygody czytelnika podaję przeliczenia pojawiających się w książce wielokrotności sekundy: · kilosekunda: ok. 16,7 minuty; · megasekunda: ok. 11,6 dnia; · gigasekunda: ok. 31,7 roku; · terasekunda: ok. 31709 lat.
. — Muszę wiedzieć więcej. Coś w tym raporcie wetknęło kij nie w to mrowisko. Albo ktoś doniósł o mojej zamianie walizek. Rozumiesz, ta depesza miała być informacją dla kogoś, kto potrzebuje działającego systemu do państwowego planowania, a nie zaproszeniem, żeby mnie zastrzelić!
— No to dobrze. — Puszcza go. — Pracuj sobie. — Dodaje chłodno: — Będę się tu kręcić.
Uświadamia sobie, że ją uraził, ale nie widzi sposobu, jak wytłumaczyć jej, że nie chciał — przynajmniej nie pogrążając się bardziej. Kończy croissanta i zanurza się w nieuniknionej otchłani głębokiej interakcji, palce drgają na niewidzialnych klawiaturach, gałki oczne skaczą na boki, podczas gdy okulary ładują mu do czaszki ciężkie multimedia, wykorzystując najszerszy z dostępnych kanałów.
Jedno z jego kont e-mailowych jest wypchane po brzegi automatycznymi wiadomościami — to spółki o nazwach w rodzaju „agalmic.holdings.root.8E.F0” drą się wniebogłosy, próbując zwrócić uwagę swego przechodniego dyrektora. Każda z tych spółek — a jest ich obecnie ponad szesnaście tysięcy, choć stadko rośnie z dnia na dzień — ma trzech dyrektorów i jest dyrektorem trzech innych spółek. Każda wykonuje skrypt w wynalezionym przez Manfreda języku funkcyjnym; dyrektorowie mówią firmie, co ma robić, każą im przekazać te rozkazy piętro niżej. Właściwie jest to rój automatów komórkowych, jak w conwayowskiej „Grze w życie”.
Firmy Manfreda tworzą programowalną siatkę. Niektóre są zbrojne w kapitał, w formie złożonych przez Manfreda patentów, które przekazał im, a nie którejś z Wolnych Fundacji. Inne nie prowadzą działalności handlowej, ale zajmują stanowiska dyrektorskie. Ich korporacyjne procedury (jak prowadzenie księgowości i akceptowanie w głosowaniu nowych dyrektorów) realizuje centralny szkielet, obsługujący wszystkie firmy naraz, handel odbywa się za pośrednictwem kilku popularnych sieciowych serwisów pośredniczących między firmami. Wewnętrznie zaś zajmują się innymi, jeszcze mniej zrozumiałymi zadaniami — równoważeniem obciążenia w skomplikowanych obliczeniach, traktującym problemy z alokacją zasobów jak klasyczny państwowy system centralnego planowania. Nic z tych faktów nie tłumaczy, dlaczego połowa z nich w ciągu ostatnich dwudziestu dwóch godzin została zaatakowana pozwami sądowymi.
Pozwy są… losowe. Tylko taką prawidłowość udało mu się dostrzec. Niektóre oskarżają spółki o naruszenie patentów — te mógłby potraktować poważnie, tylko że około jednej trzeciej pozwanych to spółki dyrektorskie, w praktyce nierobiące niczego widocznego z zewnątrz. Parę procesów dotyczy błędów w zarządzaniu, a potem następuje cała masa kompletnych absurdów — oskarżenia o bezpodstawne zwolnienie lub dyskryminację wiekową, przeciwko firmom, które nie zatrudniają pracowników; skargi na działanie na szkodę spółek, a także jeden pozew, w którym utrzymuje się, że pozwany (w zmowie z premierem Japonii, rządem kanadyjskim i emirem Kuwejtu) z użyciem orbitalnych laserów telepatycznych sprawia, że chihuahua powoda szczeka nieprzerwanie cały dzień i noc.
Manfred stęka i szybko coś liczy. Przy obecnej szybkości procesy atakują jego korporacyjną siatkę co szesnaście sekund — a przez ostatnie sześć miesięcy nie było ani jednego. Jeszcze jeden dzień i system się zatka. A jeśli utrzyma się to przez tydzień, zatka wszystkie sądy w Stanach Zjednoczonych. Ktoś znalazł sposób, żeby robić z procesami to samo, co on ze spółkami — i jego właśnie obrał sobie za cel.
Stwierdzenie, że mało go to bawi, byłoby niedomówieniem. Gdyby nie absorbował go stan emocjonalny Annette, gdyby nie był podenerwowany najściem, pewnie by się wściekł — jest jednak na tyle człowiekiem, że w pierwszej kolejności reaguje na ludzkie bodźce. Postanawia coś z tym zrobić, ale przed oczyma wciąż staje mu unoszący się w powietrzu karabin i własne damskie przebranie.
Transgresja, seks i sieci; wszystko to chodzi mu po głowie, gdy Glashwiecz dzwoni drugi raz.
— Halo? — Manfred odbiera w roztargnieniu; cały czas rozmyśla nad atakującym jego systemy botem sądowym.
— Macx! Nieuchwytny pan Macx! — Glashwiecz wydaje się cały rozradowany, że wreszcie namierzył cel.
Manfred się krzywi.
— Kto mówi? — pyta.
— Dzwoniłem wczoraj do pana — mówi prawnik. — Trzeba było mnie posłuchać. — Chichocze obleśnie. — A teraz pana mam!
Manfred trzyma telefon z daleka od twarzy, jak coś jadowitego.
— To się nagrywa — ostrzega. — Kim pan jest i czego pan chce?
— Pana żona w dalszym ciągu udziela mi pełnomocnictwa do reprezentowania jej interesów w państwa sprawie rozwodowej. Dzwoniąc wczoraj, chciałem bezstronnie przypomnieć, że kończą się panu możliwe opcje. Mam podpisane trzy dni temu przez sąd postanowienie o zamrożeniu wszystkich pana aktywów. Mimo tych śmiechu wartych firm-wydmuszek, będzie pan musiał jej zapłacić dokładnie tyle, ile jest pan winien. Po opodatkowaniu, oczywiście. Co do tego, moja klientka jest bardzo stanowcza.
Manfred rozgląda się i na chwilę zawiesza rozmowę.
— Gdzie walizka? — pyta Aineko. Kot oddala się chyłkiem, ignorując go. — Cholera.
Nigdzie jej nie widać. Może już leci do Maroka, razem z bezcennym ładunkiem gęsto upakowanego szumu. Wznawia rozmowę. Glashwiecz ględzi o sprawiedliwych ugodach i narastających zobowiązaniach podatkowych — te chyba zostały wyssane z palca i przypieczętowane imprimatur Pameli — a także o potrzebie wyspowiadania się ze wszystkiego w sądzie i wykazania skruchy.
— Gdzie, kurwa, jest ta walizka? — Ogarnia go wściekłość. — Cicho, kurwa! Próbuję myśleć!
— Nie będę cicho! — odwarkuje prawnik. — Sprawa już jest na wokandzie, panie Macx. Nie może pan w nieskończoność unikać odpowiedzialności. Musi pan świadczyć na rzecz żony i bezbronnej córki…
Читать дальше