— Będą jeszcze inne wieczory.
— Znowu to samo, Minner. Przestań! Nie chcę się z tobą kłócić, ale nie ustąpię. Nie ustąpię.
Wykonał dworski ukłon zginając się niżej, niż by to było możliwe u kogoś, kto miał normalny kościec ludzki.
— Jestem do usług, o pani!
Słowa te były pełne jadu. Lona postanowiła je zignorować i ruszyli zaśmieconą ścieżką. Była to jak dotąd ich najgorsza kłótnia.
W przeszłości ich spory były chłodne, urywane, sarkastyczne, powściągliwe. Nigdy jednak nie stali tak twarzą w twarz warcząc na siebie. Zebrało się nawet kilkoro gapiów. Co się stało? Dlaczego się sprzeczali? Zastanawiała się, dlaczego wydawało się jej czasami, że jej nienawidzi? Dlaczego jej się czasami wydawało, że może jego znienawidzić? Powinni wspierać się nawzajem. Tak było na początku. Połączyły ich więzy wzajemnego współczucia, ponieważ oboje cierpieli. Co się z tym stało? Pojawiło się tyle goryczy, oskarżeń, pretensji, napięć. Przed nimi trzy przecinające się żółte kręgi wykonywały skomplikowany, płomienny taniec. Pulsujące światła podnosiły się, opadały, migotały. Wysoko na kolumnie pojawiła się naga dziewczyna, otulona żywym światłem. Kiwała rękami i wzywała, jak muezin wzywający wiernych, do świątyni pożądania. Jej ciało było niezwykle kobiece. Piersi sterczały dumnie do przodu, pośladki były jak ogromne półkule. Nikt się takim nie rodzi. Musiała być zmieniona przez lekarzy.
Członkini naszego klubu — pomyślała Lona. — Nie przejmuje się. Stoi tam, wszyscy na nią patrzą i bierze za to pensję. Jak ona się z tym czuje o czwartej rano? Czy jej to przeszkadza? Burris patrzył z uporem na dziewczynę.
— To tylko kawał ciała — powiedziała Lona. — Czym się podniecasz?
— To jest Elise!
— Mylisz się, Minner. Co ona by tu robiła, tam na tej kolumnie.
— Mówię ci, że to Elise. Mam lepszy wzrok niż ty. Nie wiesz, jak ona wygląda. Coś zrobili z jej ciałem. Jest jakby pulchniejsza, ale wiem, że to Elise.
— No, to leć do niej. Stał jak skamieniały.
— Wcale nie powiedziałem, że chcę.
— Ale tak pomyślałeś.
— Cóż to, zazdrosna jesteś o dziewczynę na kolumnie?
— Kochałeś ją, zanim mnie poznałeś.
— Nigdy jej nie kochałem — wykrzyknął, ale wiedziała, że kłamie.
Z tysięcy głośników popłynęły pochwały dla dziewczyny, dla parku, dla gości. Wszystkie dźwięki wymieszały się w jeden bezładny ryk. Burris podszedł bliżej do kolumny. Lona szła za nim. Dziewczyna tańczyła, wymachiwała nogami, dziko pląsała. Ciało jej lśniło. Obfite ciało trzęsło się i drżało. Było uosobieniem namiętności.
— To nie jest Elise — powiedział Burris nagle i cały czar prysł.
Odwrócił się i z pociemniałą twarzą zatrzymał się. Wokół nich wszyscy goście zmierzali w kierunku kolumny, która nagle stała się centralnym punktem parku. Lona i Burris nie ruszyli się z miejsca. Byli odwróceni tyłem do tancerki. Burris drgnął nagle i skrzyżował ramiona na piersi. Usiadł na ławce ze spuszczoną głową. Nie był to snobizm ani znudzenie. Lona zdała sobie sprawę, że był chory.
— Czuję się taki zmęczony — powiedział zduszonym głosem — zupełnie pozbawiony sił. Czuję się, jakbym miał tysiąc lat, Lono. Wyciągnęła do niego rękę. Zakaszlała. Nagle z oczu zaczęły jej płynąć łzy. Opadła na ławkę obok niego, starając się złapać oddech.
— Czuję się tak samo. Zupełnie wyczerpana.
— Co się dzieje?
— Czegoś nawdychaliśmy się w czasie tej jazdy? Coś zjedliśmy?
— Nie. Spójrz na moje ręce.
Drżały. Maleńkie macki zwisały bezwładnie. Jego twarz poszarzała.
Ona czuła się, jakby tej nocy przebiegła ze sto mil lub jakby urodziła sto dzieci.
Kiedy znowu zaproponował powrót, nie protestowała.
Rozdział 26
Mróz o północy
Na Tytanie Lona zerwała z Burrisem i opuściła go. Od szeregu dni Burris wiedział, że ta chwila nadchodzi i wcale nie był zaskoczony. Nawet poczuł pewną ulgę.
Napięcie między nimi narastało od czasu wizyty na biegunie południowym. Nie był pewien, dlaczego. Podejrzewał, że po prostu do siebie nie pasowali. Kłócili się od tego czasu prawie bez przerwy, początkowo po cichu, a później otwarcie. W końcu odeszła. W Luna Tivoli spędzili sześć dni. Układ każdego dnia był taki sam. Wstawali późno. Jedli obfite śniadanie. Zwiedzali Księżyc, a następnie wyruszali do parku. Teren był tak duży, że codziennie odkrywali coś nowego, ale trzeciego dnia Burris stwierdził, że podświadomie ograniczali swoje wyprawy, a piątego dnia miał już serdecznie dość. Starał się być tolerancyjny wobec Lony, która odczuwała wyraźną przyjemność z pobytu w Tivoli. W końcu jednak jego cierpliwość wyczerpała się i znowu doszło do kłótni. Każda następna kłótnia stawała się bardziej zajadła niż poprzednia. Czasami kłótnie kończyły się gwałtowną miłością, czasami bezsennością i obrazą.
Zawsze w czasie i tuż po kłótni pojawiało się zmęczenie i gwałtowna, wyczerpująca utrata energii. Nigdy wcześniej nic podobnego Burrisowi się nie przydarzyło.
Fakt, że te ataki osłabienia czuła jednocześnie dziewczyna, czynił to zjawisko jeszcze bardziej dziwnym. Nie mówili nic Aoudadowi i Nikolaidesowi, których widywali od czasu do czasu w tłumie. Burris wiedział, że złośliwe argumenty pogłębiały jeszcze bardziej przepaść między nimi. W czasie mniej burzliwych chwil żałował, że wypadki przybrały taki obrót, bo Lona była łagodna i dobra, i cenił sobie jej ciepło. Zapominał jednak o tym w chwilach gniewu. Wydawała mu się wówczas pusta, nieprzydatna i denerwująca. Była ciężarem dodanym do jego innych ciężarów. Głupie, nic nie umiejące, nieznośne dziecko. Powiedział jej to, kryjąc początkowo prawdziwe znaczenie w łagodzących formułkach, a później rzucając jej te słowa bezpośrednio w twarz.
Zerwanie musiało nastąpić. Wyczerpywali się nawzajem, tracąc całą energię w tych walkach. Chwile miłości godziły ich coraz rzadziej. Częściej pojawiała się gorycz.
Rano, szóstego dnia pobytu w Luna Tivoli, Lona zadecydowała:
— Odwołajmy dalszą rezerwację i jedźmy na Tytana.
— Mamy spędzić tu jeszcze pięć dni.
— Czy masz na to ochotę?
— Szczerze mówiąc, nie.
Obawiał się, że spowoduje kolejny wybuch gniewnych słów, a na kłótnię było jeszcze za wcześnie. Tego ranka jednakże Lona była w nastroju ofiarnym.
— Myślę, że mam dość, a że ty masz dość to oczywiste! Dlaczego więc mamy tu siedzieć? Przypuszczam, że Tytan jest znacznie ciekawszy.
— Możliwe.
— A poza tym byliśmy tu tacy niemili dla siebie. Może zmiana środowiska coś pomoże.
Powinna pomóc. Każdy barbarzyńca z wystarczająco grubym portfelem mógł sobie pozwolić na bilet do Luna Tivoli; spotykali tu prostaków, pijaków i łobuzów. Tivoli opierało się na gościach pochodzących z warstw znajdujących się znacznie poniżej ziemskiej elity. Tytan był znacznie bardziej selektywny. Jedynie bogaci i wyrafinowani trafiali na Tytana. Byli to ludzie, dla których wydanie dwóch średnich pensji rocznych na krótką wyprawę to głupstwo. Tacy ludzie są przynajmniej na tyle delikatni, że będą udawać, że nie widzą jego zniekształceń. Pary spędzające miesiąc miodowy na Antarktydzie i zamykające oczy na wszystko, co je niepokoiło, traktowały go, jak gdyby był niewidzialny. Goście Luna Tivoli śmiali mu się w twarz i przedrzeźniali jego deformacje. Na Tytanie natomiast dobre wychowanie będzie wymagało traktowania jego zniekształceń, jak gdyby w ogóle nie istniały. Spojrzyj na obcego człowieka, uśmiechnij się, porozmawiaj i nigdy nie daj mu poznać słowem ani czynem, że zdajesz sobie sprawę, że jest inny. Tego wymagały dobre maniery. Burrisowi wydawało się, że spośród tych trzech form okrucieństwa woli tę ostatnią.
Читать дальше