Ich kłótnia zakończyła się nagle, jak gdyby ktoś zerwał taśmę.
Postrzępione brzegi jednak pozostały. — Nie przegap widoku, Lono! Nigdy nie widziałaś Ziemi z takiej odległości — powiedział tak łagodnie, jak tylko mógł.
Ziemia pozostała już daleko. Było ją widać całą. Zwracała się do nich półkulą zachodnią, skąpaną w blaskach słońca. Antarktydy, gdzie byli zaledwie kilka godzin temu, nie widzieli wcale. Jedynie półwysep wyciągał się w kierunku przylądka Horn. Starając się nie przybierać tonu nauczyciela, Burris pokazywał jej, jak słońce pada na planetę pod kątem, ogrzewając o tej porze roku jej część południową i zaledwie rozjaśniając północną. Mówił o płaszczyźnie ekliptyki, o zmianie pór roku. Lona słuchała z powagą, często kiwając głową, wydając uprzejme pomruki oznaczające zrozumienie, kiedykolwiek przerywał swoje wywody. Podejrzewał jednak, że nadal nie rozumiała. W tej chwili jednak gotów był zgodzić się choćby na cień porozumienia, jeżeli nie mógł osiągnąć wszystkiego, a ona mu to umożliwiała.
Wyszli z kabiny i zaczęli zwiedzać statek. Widzieli ziemię pod różnymi kątami. Kupili coś do picia. Najedli się. Aoudad uśmiechał się do nich ze swego fotela w sekcji turystycznej. Bez przerwy ludzie się na nich gapili.
Wrócili do kabiny. Zdrzemnęli się. Przespali mistyczną chwilę zwrotu, kiedy przyciąganie ziemskie zaczynało ustępować grawitacji księżycowej. Burris obudził się nagle, patrząc na śpiącą dziewczynę i w ciemność za iluminatorem. Zdawało mu się, że widzi osmalone dźwigary roztrzaskanego satelity. Nie, to niemożliwe. Widział je jednak lecąc tędy dziesięć lat temu. Ciała, które wysypały się z satelity, wciąż znajdowały się na orbicie poruszając się po rozległych parabolach wokół słońca O ile Burris się orientował, od lat nikt już nie widział takiego wędrowca. Większość ciał, chyba prawie wszystkie zostały zebrane przez statki ratownicze i wywiezione, a chciał wierzyć, że reszta już do tego czasu dotarła do Słońca, na najpiękniejszy ze wszystkich pogrzebów. Jednak zawsze prześladowała go myśl, że kiedyś przelatując przez tę strefę zobaczy za iluminatorem jej wykrzywioną twarz. Statek obrócił się delikatnie i w iluminatorze pojawiła się białe, krostowate, ukochane przez niego oblicze Księżyca. Burris dotknął ramienia Lony. Poruszyła się, zamrugała, spojrzała na niego, potem na zewnątrz. Obserwując ją, zauważył wyraz zdumienia na jej twarzy, mimo że odwrócona była do niego plecami. Na powierzchni Księżyca można było dostrzec z pół tuzina lśniących kopuł.
— Tivoli! — zawołała.
Burris wątpił, czy jakaś z tych kopuł była rzeczywiście parkiem rozrywki. Na Księżycu wznosiło się wiele budowli przykrytych kopułami, budowanymi od dziesięcioleci z powodów militarnych, gospodarczych lub naukowych i żaden z nich nie odpowiadał jego wyobrażeniom o Tivoli. Nie poprawił jej jednak. Był pojętnym uczniem.
Prom zwalniał. Spiralą zmierzał ku płycie lądowiska. Był to wiek kopuł. Wiele z nich postawił Duncan Chalk. Na Ziemi były to na ogół wsparte na dźwigarach kopuły geodezyjne. Tutaj przy niskiej grawitacji kopuły stanowiły konstrukcje prostsze, mniej usztywnione, jednoczęściowe. Imperium rozrywki Chalka również ograniczały kopuły, poczynając od kopuły nad jego prywatnym basenem, poprzez kopułę nad antarktycznym hotelem, nad Salą Galaktyczną, nad Luną Tivoli i tak dalej, aż do gwiazd. Lądowanie przebiegło bez wstrząsów.
— Będziemy się tu dobrze bawić, Minner! Zawsze marzyłam, żeby tu przyjechać!
— Będziemy się dobrze bawić — obiecał. Oczy jej błyszczały.
Była po prostu dzieckiem. Niewinnym, entuzjastycznym, prostym dzieckiem. Takie widział w niej zalety. Była również ciepła.
Pielęgnowała go, karmiła, matkowała mu aż do przesady. Wiedział, że jej nie docenia. W życiu jej było tak mało przyjemności że nawet najmniejsze niespodzianki wprawiały ją w za chwyt. Reagowała z gotowością i otwartym sercem ni rozrywki oferowane przez Chalka. Była młoda, ale nil pusta — przekonywał się Burris. Cierpiała.
Nosiła blizny tak jak i on.
Opuszczono rampę. Zbiegła ze statku pod gościnni kopułę, a on poszedł za nią, odczuwając jedynie nie wielkie kłopoty przy koordynacji pracy nóg.
Lona obserwowała z zapartym tchem, jak lufa działa cofnęła się na skutek odrzutu i ładunek fajerwerków pomknął szybem ku otworom w kopule i w czerń na zewnątrz. Znowu wstrzymała oddech. Ładunek wybuchnął.
Noc zapłonęła barwami. Na zewnątrz nie było powietrza. Nic nie powstrzymywało cząsteczek w ich locie. Nie opadały. Pozostawały mniej więcej tam, gdzie zaniósł je wybuch. Wzór był piękny. Dzisiaj pokazywano zwierzęta. Dziwne, pozaziemskie kształty. Obok niej Burris również patrzył w górę, z równym zainteresowaniem.
— Czy widziałeś już coś takiego?
Było to zwierzę o grubych jak liny mackach, nie kończącej się szyi i płaskich, wiosłowatych stopach. Wylęgło się gdzieś, na jakimś bagnistym świecie.
— Nigdy.
Wybuchł następny ładunek. Tym razem jednak był to ładunek niszczący poprzedni obraz i pozostawiający tablicę nieba gotową na przyjęcie poprzedniego obrazu.
Następny wystrzał. Następny i następny.
— One są tak różne od fajerwerków na Ziemi. Nie ma huku, wybuchu, a następnie wszystko pozostaje w górze. Gdyby ich nie kasowali, jak długo utrzymywałyby się nie zmienione?
— Kilka minut. Tutaj również działa przyciąganie. Cząsteczki w końcu opadną, a obraz zostanie zmazany przez gruz kosmiczny. Mnóstwo różnych śmieci spadało na Księżyc z kosmosu.
Zawsze był gotów odpowiedzieć jej na każde pytań. Z początku ta zdolność budziła w niej podziw. Teraz stała się irytująca. Chciała, żeby kiedyś nie odpowiedział, i ciągle, próbowała. Wiedziała, że jej pytania drażnią prawie tak samo, jak ją drażniły jego odpowiedzi. Ale fajna z nas para. Nie mamy jeszcze swego miesiąca miodowego, a już zastawiamy na siebie pułapki. W ciszy obserwowali fajerwerki przez pół godzina Wreszcie Lona poczuła się znużona i odeszli.
— Dokąd? — zapytał.
— Połazimy trochę.
Był napięty i rozdrażniony. Wyczuła to. Wiedziała, gotów byłby rzucić się jej do gardła, gdyby popełni błąd. Jakżeż on musi nienawidzić tej wizyty w tym głupim parku rozrywki! Cały czas się na niego gapią. Na nią też, ale ona wzbudza zainteresowanie tym, co z nią zrobiono, a nie tym, jak wygląda i oczy gapiów długo się na niej nie zatrzymywały.
Szli wzdłuż korytarza z kabinami po obu stronach. Później skręcili w inny, podobny.
Trwał karnawał w tradycyjnym stylu, ustalonym całe wieki temu. Zmieniła się technologia, ale nie treść. Były gry zręcznościowe i lalki, tanie restauracje sprzedające pięknie udekorowane świństwa, karuzele, które zadowoliłyby każdego derwisza, gabinety strachu, dansingi, sale gry, przyciemnione salki teatralne (tylko dla dorosłych), w których ujawniano różne tajemnice ciała, cyrk pcheł i mówiący pies, fajerwerki, wrzaskliwa muzyka, pylony świateł. Tysiąc akrów tanich rozrywek, ubranych w najnowsze sztuczki techniczne.
Najistotniejszą różnicą pomiędzy Luna Tivoli Chalka a tysiącem innych Tivoli z przeszłości było jego położenie w obszernym wnętrzu krateru Copernicus z widokiem na wschodnią ścianę otaczających gór. Oddychało się tu czystym powietrzem i tańczyło przy mniejszej sile przyciągania. To była Luna.
— Wir? — zapytał modulowany głos. — Wir dla pana i panienki?
Читать дальше