Tkwimy po uszy w problemach. Nie jesteśmy w stanie wykarmić, zapewnić dachu nad głową ani podstawowej opieki znaczącej części populacji tej planety. Ci, którzy pokpiwają sobie z Noków i ich konfliktu w stylu pierwszej wojny światowej, niech pamiętają, że głód i niedożywienie w Chinach zbierają znacznie obfitsze żniwo niż ogólna liczba zabitych w wojnie Noków w zeszłym roku.
A w tym samym czasie PSA usiłuje stworzyć lobby w celu zdobycia dalszych środków na budowę kolejnych statków. Czas położyć temu kres.
— artykuł wstępny z „The Boston Globe” 22 maja 2202
Księżyc Quraquy, niedziela 6 czerwca, 7.34
Quraqua ma tylko jednego satelitę, wielkości mniej więcej połowy naszego Księżyca — szarego jak popiół, zrytego kraterami i pozbawionego powietrza. Dzisiaj wyglądał jak jasnożółty rogalik, świecący zachęcająco. Ale ten księżyc nie był takim sobie zwykłym księżycem. Sześć lat temu pilot przywożący tu przesyłki wysoko na północnej ćwiartce odkrył coś, co wydało mu się wielkim miastem.
— Richardzie?
Był pochłonięty ręcznie wyrysowaną mapą, którą rozciągnął sobie na kolanach, a także na pokaźnej części panelu sterowania. Zrobił nieokreślony ruch ręką na znak, że ją słyszy.
— Dajmy Henry’emu znać, że jesteśmy — oświadczył. — I ruszajmy do Oz.
Pod czerwonym słońcem Bellatrix i ukrytą za chmurami Quraquą, przez księżycowy krajobraz prześlizgiwał się wahadłowiec Winckelmanna — Alfa (żadnej „Bety” na statku nie było). Szczyty, wąwozy i kratery przeplatało na zmianę oślepiające światło, to znów cień. Wahadłowiec przeleciał nad pasmem niskich gór i przeskoczył nad morzeni płaskich, wypolerowanych kamieni. Richard nie odzywał się ani słowem — jak zwykle w takich chwilach — siedział wychylony do przodu w swoich pasach bezpieczeństwa, z pogodnym spokojem wyglądając przez okno. Hutch nie była szczególnie zadowolona z tego, że tak się uparł, aby najpierw przylecieć tutaj. Wolałaby skończyć przygotowania do ewakuacji, zanim — jak przewidywała — wydarzą się jakieś dodatkowe przygody. Będzie mnóstwo rzeczy do załadowania, jak zwykle coś pewnie wyskoczy w ostatniej chwili, a ona chciała, żeby wszystko grało na długo przed odlotem. Zamiast tego — jak sobie wyobrażała — Richard wdepnie na dobre w tę anomalię i zaczną się mnożyć komplikacje.
Jego postawa zaś wcale nie przyczyniała się do rozproszenia żywionych przez nią obaw.
— Do jedenastego mamy jeszcze kupę czasu — oświadczył. — Pięć dni.
Przed nimi pojawił się górski grzbiet, podskoczył ku nim i zniknął. Płaszczyzna usiana była krostami kraterów. „Przewodnik”, przywołany na ekran nad głową, wyjaśnił, że to najstarszy region na tym księżycu.
— Niektóre z tych kraterów — odezwała się — mają dwa miliardy lat.
Richard pokiwał głową, ale wcale nie słuchał. Nie interesowała go geologia.
Zamigotała lampka czujnika.
— Mamy w pobliżu statek. To wahadłowiec Henry’ego.
— Doskonale. — Jego twarz znacznie się wypogodziła.
— Jest jakieś dwadzieścia minut za nami. — Hutch przeszła na ręczne sterowanie, zanotowała obecną pozycję i zwolniła.
— Miło będzie go znowu zobaczyć. — Promieniał radością. — Musi mu być ciężko. Myśleliśmy, że na zbadanie Quraquy mamy całą wieczność. Nikt nie wierzył, że nas wykurzą. Wychodzi na to, że byliśmy zbyt ostrożni. Trzeba było ryć i na nic się nie oglądać — jak Schliemann.
Hutch spotkała Henry’ego dwukrotnie. Był starszym, trochę niechlujnym, niewysokim mężczyzną, na którego wykład przyszła dawno temu, w czasach kiedy próbowała zdobyć tyle archeologicznej wiedzy, by przekonać Akademię, że może być jej przydatna. Dwa lata później, kiedy spotkali się podczas podróży na stację przekaźnikową na Księżycu, zdumiała się niepomiernie, gdy ją rozpoznał. Wiedział nawet, jak ma na imię — Priscilla.
Grunt pod nimi rozpękł się w liczne rozpadliny. Obok prześliznął się rząd igielnych szczytów.
— Jacy oni byli, ci Quraquatczycy? — spytała.
— Długo żyli. To znaczy — byli długowieczni. — Szukał czegoś w kieszeniach marynarki. — Gdzieś tu powinienem mieć szkic… Musiałem zostawić go w swojej kabinie. Albo — dodał zakłopotany — w domu. — Nie ustawał w sprawdzaniu kieszeni. — Wyglądali jak futrzaste aligatory. Ale byli ciepłokrwiści…
— Nie, chodzi mi o to, jacy byli. Czym się zajmowali? Wiem, że mieli dwie płcie i byli długowieczni. Ale co poza tym?
— Mieli wiele ciemnych okresów w swoich dziejach. Nie tak barbarzyńskich jak na Ziemi i nie tak wojowniczych. Ale pozostawali w stagnacji. Czasami nic się nie działo przez całe tysiąclecie. Żadnego rozwoju społecznego. Ani naukowego — nic. Mieli też talent do tracenia tego, co zdobyli. Na przykład, znane są aż trzy różne okazje, kiedy to odkryli, że Quraqua nie jest centrum wszechświata.
— Dlaczego? Skąd się brały te ciemne okresy?
— A kto to wie? Może my też będziemy przez nie przechodzić. My po prostu jeszcze za krótko istniejemy. Jeżeli zaś chodzi o Quraquatczyków, to mogli być ofiarami swojej długowieczności. Władzę sprawowali niewłaściwi osobnicy i nie umierali w porę. Nie umierali bardzo długo. — Bez powodzenia próbował odsunąć włosy, które właziły mu do oczu. — Pomyśl tylko. Wyobraź sobie, że musielibyśmy się użerać z Hartem przez następne sześćdziesiąt lat.
(Adrian Hart był obecnym przewodniczącym Zarządu Akademii. Był histeryczny i mściwy — taki mikromanager bez pojęcia o tym, co robi.)
Zamigotał bursztynowy wskaźnik.
— Podchodzimy — oznajmiła Hutch.
Przed nimi promienie słońca zatańczyły na szczytach skał. Refleksy rozbiły się i rozbiegły na wszystkie strony równiny. Czuli się tak, jakby patrzyli na oświetloną autostradę, rozżarzoną i jasną.
Richard wychylił się w przód, spięty oczekiwaniem.
Światło potężniało. Przeszło w solidną ścianę. Bieliła się jak kość na tle szarego krajobrazu, ciągnąc się od pasma niewysokich wzgórz na południu i niknąc za horyzontem na północy. Hutch przyhamowała i wystrzeliła krótką serię z rakiet manewrowych. Przybliżyła pojazd do powierzchni.
Ściana wciąż rosła, zaczęła już przysłaniać niebo. Była ogromna. Jej rozmach przywiódł Hutch na myśl podręcznikowe przedstawianie Troi. Podkręciła teleskopy i przekazała obraz na monitory — ściana sprawiała wrażenie litej skały. Z wyjątkiem kilku wyrąbanych w niej dziur. Całe długie fragmenty leżały zwalone u jej podstawy, a gdzieniegdzie wyglądała tak, jakby wbito ją w grunt. U podnóża walał się gruz.
— Patrz — odezwał się nagle Richard. Budowla była osmalona, miejscami nawet spalona.
— To rzeczywiście wygląda, jakby ktoś próbował ją zburzyć.
— Tak właśnie można by sobie pomyśleć.
— Co mogło się tutaj zapalić?
— Pojęcia nie mam. — Richard splótł ręce na piersiach i przekrzywił głowę. — Myliłem się, ignorując przez tyle lat to miejsce. Doprawdy, fascynujący zabytek.
— Ale co tu się właściwie wydarzyło?
— Nie mam zielonego pojęcia. — Przez kilka minut przyglądał się w milczeniu. — Frost — rzucił w końcu.
— Powtórz, proszę?
— Przywodzi mi na myśl Roberta Frosta: Jest coś, co czuje niechęć do granicznych murów…” [1] Robert Frost, „Naprawianie muru”
— Na powrót zapadł w milczenie, złożył dłonie czubkami palców i poddał się nastrojowi chwili. — Wspaniałe — wyszeptał. — Najwyższa, ostateczna tajemnica. To naprawdę nic innego jak rzeźba skalna pośród pozbawionego atmosfery krajobrazu. Po co ją tu zbudowano? I kto na nią napadł?
Читать дальше