— Pasuję — wtrącił Drafts. Przedtem ciągle wygrywał, był więc w zapalczywym nastroju. — Mój problem polega na tym — oznajmił — że nie mogę sobie uzmysłowić, jak by to miało wyglądać. Znaczy: czy mamy się spodziewać całej hordy zabójczych nanomaszyn miotanej w stronę naszej galaktyki gdzieś ze środka Próżni co osiem tysięcy lat? — Położył karty na stoliku grzbietami do góry. — Czy raczej floty pełnej psychopatów?
— A może — wtrąciła Janet — to wcale nie z Próżni, tylko z centrum galaktyki. — Usiłowała nie pokazać, jak bardzo jest zadowolona ze swoich kart. — Wychodzę — oznajmiła. Pchnęła monetę w stronę banku. — Wtedy zbliżałoby się z tego samego kierunku.
Drafts rzucił okiem na Carsona.
— Cztery tysiące czterysta osiemnaście już była badana. Gdyby tam się coś działo, już byśmy o tym wiedzieli.
— Albo nie — sprzeciwiła się Angela. — Jeżeli to coś w ogóle istnieje, może być tak, że trudno to znaleźć, chyba że dokładnie się wie, czego szukać.
— No cóż — Drafts nadal zwracał się do Carsona — nie chciałbym nikogo urazić, ale wątpię, czy nasz smok da się wywieść na światło dnia.
— Ech, Terry, czy ty się nigdy niczego nie nauczysz? — rzuciła Angela z westchnieniem, które dałoby się usłyszeć pewnie i w ładowni. — Masz rację. Ale wielkich znalezisk dokonują zwykle ci, którzy jej nie mają.
Carson uśmiechnął się do niej z aprobatą.
Drafts wzruszył ramionami.
— No dobrze — mruknął.
Hutch złożyła swoje karty i obserwowała, jak Janet wypłasza po kolei wszystkich graczy. Carson zebrał karty i zaczął tasować.
— Twórcy Monumentów jako Śmierć — rzucił w zamyśleniu. — Czy mogli stworzyć coś, co im się później wymknęło spod kontroli? Hutch próbowała ominąć wspomnianą kwestię.
— Nie lepiej poczekać z tym, aż dotrzemy na miejsce? Na razie możemy tylko zgadywać.
Angela siedziała w fotelu z podwiniętymi nogami. Czytała „Matamę”, japońską tragedię sprzed stu lat.
— Jeśli istnieje jakaś taka fala — rzuciła nie podnosząc wzroku znad książki — to musiałaby być dosyć głęboka, przynajmniej na jakieś kilka lat świetlnych, żebyśmy w ogóle byli w stanieją zlokalizować. Jaki mechanizm mógłby osiągnąć aż takie rozmiary?
— Jeśli istnieje — dodała Janet — to rozciąga się od Quraquy do Noka. Minimum sto lat świetlnych. — Przeniosła wzrok na Carsona. — Niemożliwe jest sztuczne wywołanie tego rodzaju efektu.
— Nie widzę, żeby te wasze dowody składały się w jakąś logiczną całość — oświadczył Drafts. — Słuchajcie, ci ludzie, czy kto to tam był, mieli takie hobby, że wszędzie, gdzie się pojawili, musieli zostawić swój podpis. Po prostu lubili monumenty. Te wasze budowle Oz i te sześcienne księżyce to były tylko wczesne próby. Dopiero przekształcali płetwy w nogi. Nie ma w tym żadnych ukrytych znaczeń — to zwykłe wprawki.
— Daj spokój, Terry — powstrzymywał go Carson.
— Czemu nie? Dlaczego w tym musi akurat tkwić jakieś głębokie znaczenie? Może są tylko tym, czym zwykle bywają monumenty — realizacją pewnej koncepcji w sztuce. A ten wasz ośmiotysiącletni cykl właściwie nie jest jeszcze żadnym faktem. Połowa z tego to czyste zgadywanki, a założę się, że reszta to pobożne życzenia.
Spojrzenia Carsona i Janet powędrowały teraz w stronę Hutch.
„Cholera — pomyślała — przecież nie dawałam im żadnych gwarancji”. Ale czuła się zmuszona bronić swoich racji.
— Nie ja wymyśliłam te daty — odparła. — Ustalili je Henry Jacobi i David Emory, a także ludzie opracowujący dane na Perth. Ja tylko złożyłam wszystko do kupy. Jeśli owe liczby to tylko zbieg okoliczności — nic nie mogę poradzić. Ale na pewno nie są to pobożne życzenia. Wcale nie marzę o spotkaniu ze smokiem.
Napięcie prysło i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Gdyby jakaś kosmiczna ręka przestawiła czerwonego olbrzyma LCO4418 w centrum Układu Słonecznego, Merkury i Wenus zniknęłyby we wnętrzu gwiazdy, a Ziemia znalazłaby się tuż przy jej powierzchni, która gotowała się leniwie w temperaturze niecałych 2200 kelvinów. To bardzo sędziwa gwiazda, o wiele starsza od Słońca. Dawała krwistoczerwone światło, rozlewające się na gromadkę spokrewnionych z nią światów.
Planety ziemiopodobne krążyły po obu stronach systemu, oddzielone od siebie czterema gazowymi olbrzymami. Ekipa badawcza, która odwiedziła ten układ dziesięć lat wcześniej, doszła do wniosku, że prawdopodobnie istniały tu dawniej i inne planety, które zostały wchłonięte przez poszerzającą się gwiazdę, LCO4418, która teraz znajdowała się w końcowym stadium tej fazy. Przez następnych kilka milionów lat będzie się teraz kurczyć.
Carson przyglądał się obrazowi na ekranie. Nic nie wydobywało się z jej wnętrza, spójnej powierzchni nie mąciły słoneczne plamy. Gwiazda wkroczyła właśnie w ostatnią fazę swego żywota, jej śmierć nadejdzie rychło. Wedle standardów kosmicznych, rzecz jasna.
Bo tak naprawdę wciąż jeszcze tu będzie i niewiele się zmieni, na długo po tym, jak rasę ludzką spotka wreszcie los, który był jej przeznaczony. Albo kiedy wyewoluuje w coś zupełnie innego.
W czasie lotu panowała poważna atmosfera. Nie wróciły już odświętny nastrój oraz entuzjazm dawnych dni na Winckelmannie. Załoga i pasażerowie spędzali wspólnie większość czasu. Nikt nie trzymał się na uboczu. Ale raz za razem zapadały długie, niezręczne chwile ciszy, padały zakłopotane spojrzenia, nie rozbrzmiewały przemilczane słowa. I nie było to sprawą czystego przypadku, że w wieczór poprzedzający przylot na LCO4418 rozmowa toczyła się wokół sposobów usprawnienia pochówku tak, by ułatwić pracę przyszłym archeologom.
Późnym popołudniem siódmego maja wskoczyli z powrotem w przestrzeń rzeczywistą, sporo na południe od płaszczyzny planetarnej.
W chwilach kiedy Carson decydował się na szczerość wobec siebie, musiał przyznać, że tak naprawdę nie spodziewa się, że coś tu znajdzie. Tak naprawdę wcale nie wierzył w tę falę. Koncepcja sama w sobie pozostała bardzo intrygująca, ale nie był to ten rodzaj zjawisk, w jaki można bez zastrzeżeń uwierzyć. Tak więc stał teraz na mostku Ashley Tee i przemierzał wzrokiem rozległe pustkowia, zastanawiając się w duchu — i nie po raz pierwszy — co on tu właściwie robi.
Trzej ocalali członkowie pierwotnej ekipy nie mogli już dłużej kryć przed sobą swych uczuć, więc Carson nie był szczególnie zaskoczony, kiedy Hutch, pojawiwszy się z nagła za jego plecami, utrafiła wprost w jego nastrój.
— Czasem — powiedziała — trzeba skorzystać z okazji i sobie odpuścić.
Rozpoczęli od przeprowadzenia pełnego zakresu badań powierzchni planety w poszukiwaniu sztucznie stworzonych obiektów. Nie wykazały niczego, ale to nie znaczyło, że tu nic nie ma, bo obiekt mógł się znajdować poza zasięgiem czujników albo był za mały, żeby mogły go wychwycić, albo krył go jakiś obiekt naturalny.
Wbrew samym sobie — bo, naciskani, przyznali w końcu, że uganiają się za duchami — poczuli się rozczarowani.
Angela przeglądała uważnie raporty poprzedniej misji na 4418.
— Dosyć typowy układ — powiedziała do Hutch. — To co teraz robimy?
Ekrany zdominował całkowicie czerwony olbrzym.
— Poziomy i piony — odparła Hutch. — Porobimy tu trochę kątów prostych.
Carson poszukiwał najlepszego miejsca na ich budowlę. Wyjaśnił wszystkie szczegóły swego planu strategicznego, a Angela wywołała topograficzne mapy wykonane przez poprzednią ekipę. Zdecydowali, że wykorzystają do swoich celów wielgachny księżyc, który krążył wokół drugiej planety — 4418-IID. Inaczej mówiąc: Delta.
Читать дальше