Kiedy na początku dwudziestego wieku pojawiły się samoloty, kiedy człowiek po raz pierwszy wzleciał w powietrze, wydawało się, że latać mogą tylko wybrani, że wymaga to szczególnej odwagi, szczególnych cech charakteru i niezwykłego zdrowia. Minęło jednak niewiele czasu, a korzystanie z transportu powietrznego stało się zwyczajne, przestało dziwić ludzi; zaczęto wsiadać do samolotu tak, jak przedtem do powozu lub pociągu, bez żadnych emocji.
Tak samo było z rakietami. Samoloty odrzutowe oswoiły ludzi z myślą, że można latać i bez skrzydeł. A kiedy rakiety weszły w skład transportu pasażerskiego, wkrótce przyzwyczajono się i do nich.
Od lotu rakietą w atmosferze do lotu poza nią jest tylko jeden krok. I ten krok ludzie zrobili już całkiem niezauważalnie. Okres opanowywania tras kosmicznych, pełen romantyki czynu, minął bardzo szybko. I pierwszy pasażerski rejs na trasie Ziemia — Księżyc przyjęto jako coś samo przez się zrozumiałego i zwykłego.
Świadomość ludzka w sposób prosty i naturalny zmieniła skalę ziemską na skalę kosmiczną.
Wiktor Muratow do tej pory nie miał okazji opuścić Ziemi. Tak się jakoś złożyło, że nawet w okresie nauki najpierw w szkole, a później w Instytucie nie brał udziału w żadnym zaplanowanym locie na Księżyc. Nie pamiętał, czy był wtedy chory, czy zdarzyło się coś innego.
Ale kiedy przyjaciel jego dzieciństwa i młodości włączył go w skład ekspedycji, która miała wyruszyć na poszukiwanie tajemniczych sputników Ziemi, Muratowowi nie przyszło nawet do głowy, że spotka go coś niezwykłego, coś, co wykracza poza ramy powszedniego życia. Propozycję lotu w przestrzeń pozaziemską przyjął tak, jak przyjąłby człowiek z pierwszej połowy dwudziestego wieku propozycję podróży lodołamaczem na Arktykę. Nie było to czymś zwyczajnym, ale nie kryło się w tym nic takiego, co mogłoby wywołać szczególne wzruszenie. Setki i tysiące takich jak on ludzi odbywało daleko dłuższe loty kosmiczne. Nie było w tym nic, co mogłoby przykuć wyobraźnię.
Warunki życia na gwiazdolotach poznawano już w szkolnej ławie. Od dawna treningi na wirujących fotelach i w komorach antygrawitacyjnych weszły do szkolnego programu wychowania fizycznego. Ludzie, którzy kończyli szkołę, byli przygotowani do każdego lotu kosmicznego.
Muratow myślał nie o locie, lecz o jego celu. I im dłużej się nad tym zastanawiał, tym mniej wierzył w powodzenie ekspedycji. Przychodziły mu na myśl dziesiątki przeszkód, z których każda mogła pokrzyżować ludzkie wysiłki. Ani przez chwilę nie wątpił, że sputniki są rzeczywiście zwiadowcami z innego świata, i że ci, którzy je wysłali w kierunku Ziemi, zrobili wszystko, by utrudnić do nich dostęp. Czy uda się pokonać te przeszkody?
Wątpliwości Muratowa podzielali wszyscy członkowie Rady Naukowej Instytutu Kosmonautyki.
I mieli rację.
Przytłaczająca większość ludzi odrzuciła zdecydowanie przypuszczenie, że gospodarze sputników mogą okazać się nie braćmi, ale wrogami. Byłoby to potworne, bezsensowne, niemożliwe! Rozum, który był w stanie wysłać zwiadowców do innego systemu planetarnego, który był w stanie stworzyć takich zwiadowców, nie mógł kierować się nienawiścią w stosunku do innego rozumu.
— Ależ dlaczego w takim razie utrudnili nam poznanie tych sputników? — pytali wątpiący.
— Tego nie wiemy — odpowiadano im. — Dowiemy się jednak później. Nie należy zapominać, że sputniki wystrzelono wtedy, gdy na naszej Ziemi istniały takie zjawiska jak waśnie między narodami i wojny. Wszystko przecież wskazuje na to, że gospodarze sputników od dawna dobrze znają Ziemię. Znając zaś ludzi tamtych czasów nie chcieli zaznajamiać nas z techniką, która mogła zostać wykorzystana po to, by siać zło. Na przykład z techniką atomową, której sto lat temu jeszcze nie znaliśmy.
Rozumowanie to nosiło wszelkie cechy prawdopodobieństwa.
Jednakże w wąskim kręgu ludzi związanych z kosmonautyką, w kręgu tych, którzy musieli — cokolwiek by się nie stało — nawiązać bezpośredni kontakt ze zwiadowcami, nie można było odrzucić, wprawdzie mało prawdopodobnej, jednakże możliwej hipotezy „o wrogości”. Trzeba było ją uwzględnić i uwzględniono ją.
Statek został wyposażony we wszelkie możliwe środki obronne, był zabezpieczony przed każdym dającym się przewidzieć niebezpieczeństwem.
W oznaczonym dniu, pamiętnym dla wszystkich ludzi na Ziemi, wyruszyła ekspedycja.
Minęły czterdzieści dwie godziny. Gwiazdolot „Herman Titow” — latające laboratorium Instytutu Kosmonautyki — poruszał się na orbicie równoległej do orbity zwiadowcy znajdującego się bliżej Ziemi i utrzymywał się w nieznacznej od niego odległości.
Obserwatoria naziemne już po raz chyba piętnasty przekazywały meldunek „koordynanty statku i sputnika są zbieżne, radiolokatory notują je w jednym i tym samym punkcie”. Znaczyło to, że statek i sputnik znajdują się na jednej prostej, na linii „promienia wzroku” urządzenia lokacyjnego.
Jednak ciągle nie udawało się wykryć sputnika
W bezruchu trwały liczne przyrządy rozmieszczone na ogromnym pulpicie, zajmującym większą część roboczego pomieszczenia statku. Tylko wyznacznik grawitonów, albo jak go częściej nazywano grawiometr, wskazywał obecność w pobliżu jakiejś dużej masy.
Nie ulegało wątpliwości, że sputnik znajdował się gdzieś obok, bardzo blisko.
Niestety, dane tylko samego grawiometru nie pozwalały na zbliżenie się do niewidzialnego ciała. Trzeba było wykryć go przy pomocy innych przyrządów, które wskazywałyby nie tylko masę i jej odległość, ale ściśle nakierowały na nią.
Danych takich ciągle jeszcze nie było.
Najwyraźniej sputnik nie zdradzał chęci łatwego skapitulowania.
Początkowo wszystko przebiegało sprawnie. Dowódca „Titowa”, doświadczony astronawigator Jurij Wieriesow, pewnie wprowadził statek na właściwą trajektorię i korzystając ze wskazań otrzymanych z Ziemi ściśle „dostroił się” do sputnika. Właśnie wtedy podano pierwszy komunikat o zbiegnięciu się koordynant. Wydawało się, że osiągnięto cel i wszystko pozostałe jest już bardzo proste: przycumować burta do burty i rozpocząć badanie „gościa”.
Ale tak się tylko wydawało…
„Titow” zbliżał się do celu powoli i ostrożnie. Nikt nie wiedział, co spotka ludzi, gdy znajdą się w bezpośrednim sąsiedztwie „cudzoziemca”, jak przyjmie on ziemski gwiazdolot, jakie środki „obrony” przedsięwzięli jego nieznani gospodarze. Możliwe, że postanowili za żadną cenę nie dać ludziom Ziemi szansy poznania swojego zwiadowcy. Nie na próżno podjęto tyle środków ostrożności.
Pewne było tylko jedno: sputnik nie był wykonany z antymaterii.
— Obiekt może eksplodować, jeżeli podejdziemy zbyt blisko — zastanawiał się Stone. — Czy nie należy przedtem posłać robota?
— Uważam, że jeszcze nie teraz — odpowiedział Sinicyn. — Trzeba podejść bliżej.
— Skąd możemy wiedzieć, czy jesteśmy blisko, czy daleko? — odezwał się Wieriesow.
— Po pierwsze, informuje o tym grawiometr. Jego dane nie osiągnęły jeszcze wyliczonej przez nas masy sputnika. A więc, jest on jeszcze daleko. Po drugie, powinny się „ocknąć” i inne przyrządy. Bez względu na to jakie środki obronne są zainstalowane na sputniku, naziemne radiolokatory sforsują je. A więc i my możemy odszukać sputnik, choćby był po trzykroć niewidzialny. Podczerwony… — Sinicyn urwał w pół słowa…
Strzałka grawiometru gwałtownie opadła w lewo. I właśnie w tym momencie naziemne obserwatoria zakomunikowały, że sputnik odłączył się na ekranie lokatora i uskoczył do przodu, zwiększając prędkość.
Читать дальше