W zwykłych czasach rząd obchodził się dość skromnym budżetem. Parowie troszczyli się o większość drobnych spraw, finansując je z własnej kieszeni. Resztę pokrywało wynajmowanie własności rządowej, sprzedaż energii ze stacji pierściennych i innych źródeł, sprzedaż antymaterii dla transportu prywatnego, podatek od połączeń telekomunikacyjnych i akcyza nałożona na handel międzygwiezdny.
Już od pierwszego dnia wojny to wszystko najwyraźniej nie wystarczało. Alternatywą było opodatkowanie tych, którzy naprawdę posiadali majątki, a więc głównie parów i ich przedsiębiorstw. Parowie niechętnie nakładali na siebie podatki; większość z nich nie widziała powodów, by jakaś wojna domowa miała zmienić ten stan. Przecież już poświęcali sporo kapitału w interesie publicznym: utrzymywali drogi, realizowali projekty wodno-kanalizacyjne, prowadzili działalność charytatywną, sponsorowali przedstawienia teatralne i tak dalej. Lordowie konwokaci rozpaczliwie chcieli zebrać pieniądze dowolnymi metodami, byle nie bezpośrednim opodatkowaniem. Wynikiem była bezładna seria podatków konsumpcyjnych — na sól, na napitki, na wykorzystanie przestrzeni magazynowej w podlegających rządowi stacjach pierściennych.
Ten ostatni niepożądany dekret wprawił lorda Chena w nastrój gorączkowy. Jako właściciel statków płacił już stały piętnastoprocentowy podatek od wartości każdego towaru, wyładowanego na stacji pierściennej. Przymus ponownego płacenia za magazynowanie tego samego ładunku to ruina.
Jednakże większość konwokatów to nie byli armatorzy i usilnie próbowali podnieść akcyzę do trzydziestu procent. Z taką stawką podatkową międzygwiezdny handel stawał się po prostu niedochodowy i statki by przestały latać. Lord Chen i wszyscy zainteresowani frachtem konwokaci nieustannie to podkreślali, a w końcu zorganizowali obstrukcję parlamentarną, by zagadać ten temat na śmierć.
Zbliżająca się nieuchronnie ewakuacja Zanshaa nawet największym konserwatystom odebrała pretekst do twierdzeń, że wojna będzie krótka, i na ostatniej sesji Konwokacji przed opuszczeniem stolicy przed izbę przedłożono projekt ustawy, by opłacać wojnę z jednoprocentowego podatku dochodowego. Tradycjonaliści twierdzili, że to gorsze niż rewolucja — nawet ci plugawi Naksydzi nie byliby złośliwymi radykałami, by nakładać podatek na majątki. Lord Said zapewnił lordów konwokatów, że to środek tylko czasowy.
Wskazał za siebie ceremonialną pałeczką, gdzie za przezroczystą tylną ścianą Sali Konwokacji znajdował się taras, z którego kiedyś zrzucono zbuntowanych Naksydów.
— Jeśli nie znajdziemy sposobu finansowania tej wojny — powiedział — możemy równie dobrze rzucić się ze skały, ponieważ to los bardziej miłosierny, niż ten, jaki gotują nam Naksydzi.
Kiedy arcykonserwatywny lord senior wypowiedział się za takim środkiem, podatek uchwalono wyraźną większością głosów. Jeden z oponentów — bezzębna stara Torminelka — walnęła wściekle pięścią w swój pulpit i warknęła, że ponieważ Konwokacja zarzuciła zasady cywilizacji, ona osobiście może równie dobrze pozostać na Zanshaa i poczekać na Naksydów, którzy — jak się wydaje — mają klarowniejsze pojęcie o przyzwoitości i porządku niż członkowie tej izby.
Lord Senior uprzejmie zasugerował, że być może lady konwokatka zapomniała, że takie działanie, zgodnie z postanowieniem Konwokacji sprzed zaledwie dwóch dni, nazywa się zdradą stanu.
— Bardzo bym bolał nad koniecznością wyrwania pani wszystkich kończyn po kolei i zrzucenia pani z Górnego Miasta — oznajmił Said — ale niestety, szanowna pani, jesteśmy sługami prawa, a nie jego panami.
Lord Chen ledwie słuchał tej wymiany zdań — zbyt go pochłaniało radowanie się. Zaledwie kilka godzin temu jeden z jego kolegów-armatorów przedłożył na komisji poprawkę do projektu ustawy dochodowej, która likwidowała akcyzę od ładunków. Nagle interes lorda Chena stał się znowu dochodowy i nawet po potrąceniu jednego procenta lord mógł się spodziewać kolosalnych zysków. Wprawdzie większość tych pieniędzy przez najbliższe pięć lat powędruje do rodziny Martinezów, ale po tym okresie lord Chen może z radością oczekiwać zarówno zwiększonych dochodów, jak i zakończenia relacji z klanem Martinezów.
Myślał triumfalnie: ci irytujący poborcy skarbowi na stacjach pierściennych, którzy tak dręczą moich kapitanów i agentów, teraz zjadą na planety poniżej, żeby dręczyć wszystkich innych.
Nawet po odliczeniu jednego procenta mojego dochodu, myślał lord Chen, to była miła wiadomość.
* * *
— Cóż Gare, tak się składa, że masz wybór środka transportu. Porucznik Ari Abacha podniósł do ust tulipanowy kielich w biało-zielone paski — do takich kielichów nalewano w Dowództwie — i pociągnął łyk koktajlu. Był mężczyzną o długich kończynach, najlepszych koneksjach towarzyskich oraz ze wspaniale majestatycznym rodzajem indolencji. Poznali się z Martinezem w sztabie Dowództwa, gdzie obydwaj służyli. Abacha nadal tu służył, o czym świadczyły czerwone trójkąty na kołnierzu. Martinez, jako taktyczny oficer Michi Chen, też znowu nosił czerwone naramienniki.
— Gare, to bardzo przyzwoicie z twojej strony, że zabrałeś mnie do klubu starszych oficerów. — powiedział Abacha. Rozejrzał się po barze, wysuwając towarzyskie czułki, a potem nachylił się do Martineza. — Zobacz, tam siedzi kapitan Hangar. Gadają, że w tych dniach sika na próg dowódcy eskadry Pen-dro.
— Niebezpieczna sprawa — odpowiedział cicho Martinez. Śledził wzrokiem display na stole, prezentujący mu kolejne małe pojazdy floty.
Ten nie, pomyślał, to prawie szalupa. Nie chciał być przez cały czas wpięty w trumnę.
— Niebezpieczna, ale tylko wtedy, gdy dowie się o tym jego żona — powiedział Abacha. — Ale Pen-dro ma zwyczaj nagradzać swoich kochanków. Zwróć uwagę, co się przydarzyło Esh-draqowi.
Martinez nie zachęcał do rozwijania konwersacji w tym kierunku — bardziej interesowały go rodzaje statków, którymi mógł dotrzeć do eskadry Michi Chen, na swoje nowe stanowisko. Mając w perspektywie czterdzieści czy pięćdziesiąt dni bardzo przykrego przyśpieszenia, pragnął przynajmniej zapewnić sobie nieco wygody.
— Powiedz, Ari — zapytał — co sądzisz o tym?
Wskazany statek był jednym z pojazdów powołanych do obrony Zanshaa w następstwie bitwy przy Magarii. Nazwane optymistycznie „statkami pikietowymi”, stanowiły zbieraninę małych pojazdów, pośpiesznie wyposażonych w wyrzutnie pocisków i wysłanych do patrolowania układu. Przewidywano, że zaliczą jedno czy dwa trafienia, zanim zostaną unicestwione. Odkąd do układu przybyły Siły Chen, statki pikietowe wycofano.
— Ach — powiedział Abacha, kiedy spojrzał na projekt. — Miła łódź. To jeden z jachtów firmowych Ekscytującego Kwiatu. Zbudowany, by wozić dyrektorów spółki po mineralnych koncesjach w układzie. Przyjemnie urządzony. Powiadają, że ma doskonałą kuchnię. Szkoda, że nie będziesz miał na pokładzie któregoś z ich kucharzy.
Łódź, która zachowała swą oryginalną nazwę, „Żonkil”, zadokowała przy stacji pierściennej przed dwoma dniami i czteroosobowa załoga z ulgą opuściła tę jednostkę. Po rutynowym remoncie, który zakończy się za cztery dni, „Żonkil” będzie gotów do dalszych zadań, między innymi mógłby odwieźć Martineza na statek flagowy Michi Chen.
— Wobec tego polecę tym — zdecydował Martinez. — Ogromnie dziękuję, że dałeś mi wybór.
— To drobnostka — odrzekł Abacha. — Jestem szczęśliwy, że mogę pomóc przyjacielowi ze starych czasów. — Wyraz niesmaku przemknął mu przez twarz i Abacha nachylił się bliżej do Martineza. — Tutaj jest teraz mnóstwo nowych ludzi wszelakiego autoramentu — narzekał. — Niegrzeczni, bezużyteczni, ignoranci. Cały czas się kręcą i rujnują człowiekowi dzień. Czy wiesz, że od kiedy rozpoczęła się wojna, przebywam tu czasem ciurkiem osiemnaście godzin?!
Читать дальше