Martinez zaczął rozwiązywać czerwone wstążki, które sznurowały brokatowe pantofelki lady Terzy. Kamery zaszeptały, podjeżdżając do bliższego planu. Martinez rozwiązał oba pantofelki, po czym je ściągnął jeden po drugim. Publiczność zaklaskała. Stopy Terzy były małe i delikatne, a podeszwy ciepłe w dotyku.
Kiedy zakończył się ostatni rytuał, jedna z przyjaciółek Terzy wręczyła Martinezowi elegancką parę czerwonych skórzanych butów z kokardami. Martinez włożył je na stopy Terzy. Wstał i pomógł się podnieść Terzie, krępująco obciążonej brokatami i na wysokich obcasach. Pocałowali się, a kamery ponownie zaszeptały.
— Jesteś piękna — powiedział cicho.
— Dziękuję. — Uśmiechnęła się i pocałowała go w ucho. Na policzku czuł ciepło jej policzka.
Jego słowa całkowicie odpowiadały prawdzie. Terza wyglądała ślicznie w brokatach, z czarnymi włosami spływającymi swobodnie na nagie ramiona. Cały dzień wykazywała idealny wdzięk i opanowanie. Skomplikowane wesele, które zorganizowała, przebiegło zupełnie bez zacięć, co dobrze świadczyło o jej zdolnościach menedżerskich.
Martinez, pod wrażeniem rytuału i tej idealnej osoby, poczuł rosnący płomyk nadziei. Znacznie lepsze uczucie niż wstręt do siebie, który czuł po ostatniej nocy, spędzonej z Amandą Taen.
Był to chyba końcowy rezultat nadmiaru dobrego humoru po weselu porucznika Vonderheydte’a. Narzeczona, lady Daphne, młoda, pulchna, pogodna ruda dziewczyna, była zupełnie inną osobą, niż sobie wyobrażał na podstawie opisu Dalkeith, gdy ta zdradziła mu zdalne praktyki Vonderheydte’a.
Dopiero wtedy Martinez sobie przypomniał, że wideokochanka Vonderheydte’a nazywała się lady Mary.
Cóż, pomyślał.
W towarzystwie swych dawnych towarzyszy statkowych Martinez zaczął się odprężać. Vonderheydte nie miał krewnych na Zanshaa, więc wezwał flotę na pomoc: wszyscy kadeci i oficerowie, znajomi Vonderheydte’a, zostali zaproszeni. Byli obecni wszyscy oficerowie „Korony”, z wyjątkiem Shankaracharyi, który przypuszczalnie przebywał nadal w ukryciu.
Martinez już nimi nie dowodził i mógł się czuć odprężony. Młodzi oficerowie byli w doskonałych humorach, cała sala balowa rozbrzmiewała wesołością. Gorący poncz smakował dość niewinnie, ale ział oparami brandy. W pewnym momencie Martinez zaczął sobie uświadamiać, że ponieważ jest oficerem o stopniu przynajmniej o dwa szczeble wyższym od stopni wszystkich innych na sali, jego obecność działa jak hamulec energii młodszych. Czuł się wśród nich zupełnie swobodnie, ale uczucie to nie było całkowicie odwzajemnione. Zaczął się obawiać, że lada chwila podsłucha, jak któryś z nich mówi o nim „stary”. Zasmucony tym, wzniósł kielich ponczu w ostatnim toaście na cześć państwa młodych i opuścił bal.
Schodził po szerokich schodach hotelu i w głowie szumiał mu alkohol. Wieczór był jeszcze młody, a Martinez nie miał dokąd pójść — mógł się udać do Pałacu Shelleyów i patrzeć, jak jego brat triumfuje; mógł odwiedzić Terzę, ale zajęta organizacją ślubu, irytowałaby się, gdyby jej się plątał pod nogami.
Dźwięczny zaśpiew zwrotki „Powinszowania” z „Lorda Fizza na Urlopie” rozbrzmiewał z Empirejskiej Sali Balowej na górze. W myśli Martineza wkradał się rozpaczliwy smutek. Teraz takie radości były już nie dla niego.
Mimo że palił się do awansu, czerpał radość ze swej pracy na stanowisku młodszego oficera: odpowiedzialność nie za duża, towarzystwo przeważnie miłe, a noce należały do niego.
Te beztroskie noce to przeszłość, zwłaszcza teraz, kiedy za chwilę miał się przyłączyć do rodziny Chenów. Jedno z Chenów będzie jego dowódcą, inne — jego żoną, jeszcze inne — patronem w Zarządzie. A Roland, dysponujący rodzinną książeczką czekową, zapłaci za to wszystko. Od pojutrza Martinez nie zrobi kroku bez ich wspólnej aprobaty.
Wtedy właśnie zaczął go omywać wstręt. To własna ambicja zawiodła go w tę pułapkę, do małżeństwa z kobietą, którą ledwie znał i której prawdopodobnie przyniesie tylko ból. Gdyby się potrafił zdobyć na niechęć do Terzy, mógłby znaleźć pokrzepienie — wtedy by ją po prostu wykorzystał, i to z czystym sumieniem, i wiedziałby, że zasłużyła sobie na to, by ją wykorzystano. Ale poznał Terzę dostatecznie, by zrozumieć, że dziewczyna zasługuje na dobroć męża i zasługuje również na męża znacznie lepszego niż on.
W jego myślach zatańczył kuszący impuls, by uciec. Uciec, jak uciekła Sempronia, i spróbować swych szans.
Ale przykład Sempronii pokazał mu, czego się mógłby spodziewać: kieszonkowe odcięte, mecenasi we flocie zmienieni w jawnych wrogów. Zamiast cieszyć się z prywatnego dochodu jak większość innych oficerów, musiałby żyć z pensji, administrując jakąś mało znaną dziurą w rodzaju magazynu dostaw lub obozu szkoleniowego, na którą skazałaby go wrogość Chenów.
Martinez zawrócił do baru hotelowego i rozmyślał o tych sprawach przez jakieś dwa drinki. Zanim skończył drugi, w mózgu pojawił mu się obraz Amandy Taen. Ostatnia noc kawalerskiej hulanki wydawała się tym minimum, które może sobie ofiarować, ostatnim płomieniem wolności przed aksamitną nocą uwięzienia.
Kiedy zadzwonił do Amandy, odkrył ku swojemu zdziwieniu, że nic nie planowała i jest otwarta na pomysł kolacji i późniejszą wizytę w klubie. Była tak chętna do zabawy, jak zawsze poprzednio, radosna, nieskomplikowana, bez zahamowań, a kiedy ją wpakował do łóżka, stała się wcieleniem rozkoszy. Dopiero potem wspomniała o jego ślubie, o którym oczywiście czytała w kronice towarzyskiej.
— Nie zajmuję się żonatymi mężczyznami — oznajmiła. — Więc od tego momentu musisz sobie radzić sam.
— Będzie mi ciebie brakowało — powiedział Martinez z absolutną szczerością.
— Cieszę się, że nie jestem bogata ani nie jestem parem. — Westchnęła. — Mogę poślubić kogo mi się podoba.
Prawda zawarta w tych słowach rozbiła w sercu Martineza bańkę smutku i czuł, jak macki klanu Chenów ciągną go ku przeznaczeniu.
A teraz — z mackami owijającymi go od stóp do głów — Martinez przepchnął się z Terzą przez tłum gości do czekającego na zewnątrz samochodu. Uścisnął dłoń lordowi Chenowi, a polityczny weteran obdarzył Martineza czymś, co ten rozpoznał jako doskonałą imitację serdecznego uśmiechu. Lady Chen pozwoliła, by dotknął jednego z jej mroźnych, zaciśniętych palców. Roland triumfalnie łupnął go po ramieniu.
Martinez i Terza zeszli do swego kabrioletu, a za nimi Alikhan, w nieskazitelnym mundurze i z Globem w futerale. Alikhan usiadł przy kierowcy z przodu. Samochód wiózł ich do hotelu „Boniface”, gdzie Martinez wynajął apartament, w którym mogli cieszyć się życiem małżeńskim, dopóki flota na to pozwoli.
Samochód sunął Bulwarem Praxis. Wiatr odrzucił w tył włosy Terzy, odsłaniając łuk jej szyi. Nadal panował wczesny wieczór i ludzie na ulicy szli do swych rozrywek. Martinez drgnął na widok jasnozłotych włosów, połyskujących w świetle latarni, ale gdy się wpatrywał w tę osobę, uświadomił sobie, że to nie Sula, tylko ekspedientka, wlokąca się do kolejki linowej, do domu w Dolnym Mieście.
Pokojówka Terzy, Fran, czekała na nią w jej pokojach. Kiedy Fran zajmowała się Terzą w gotowalni, Alikhan opuścił łóżko, wypakował szlafrok i piżamę Martineza, po czym pomógł Martinezowi zdjąć marynarkę i buty.
— Dziękuję, Alikhanie — powiedział Martinez. — Byłeś dzisiaj wspaniały.
Alikhan uśmiechnął się promiennie pod swymi sumiastymi wąsami.
Читать дальше