Martineza ogarnął nagły gniew. Nie chcę, żeby mój ślub był taką farsą, myślał.
Walpurga włożyła pantofle i tłum zaczął się rozpraszać. Martinez podszedł do Terzy. Obserwowała ceremonię z radosnym uśmiechem. Martinez uznałby go za dziwaczny, ale w czasie ich krótkiej znajomości dowiedział się już, że to zwykły wyraz jej twarzy, pod którym ukrywała prawdziwe myśli.
Terza, widząc, że do niej podchodzi, uśmiechnęła się w inny sposób — Martinez miał nadzieję, że to bardziej szczery uśmiech. Próbował spędzać jak najwięcej czasu ze swą przyszłą żoną, chociaż z powodu tylu pośpiesznych przygotowań sprowadziło się to do kilku godzin. Ojciec Terzy zajmował się wyłącznie Konwokacją i Zarządem Floty, matka w ogóle odmówiła udziału w przygotowaniach, a wielu krewnych uciekło ze stolicy, więc Terza była zmuszona do organizowania własnego wesela. I miała na to jedynie kilka dni.
— Musisz sprawić, by zaszła w ciążę — napominał go dziś rano Roland. — Powiedz jej, że chcesz dzieci natychmiast, że powinna usunąć implant i zażyć progesten czy coś w tym rodzaju, by wywołać jajeczkowanie. — A kiedy zirytowany Martinez spytał go, dlaczego, do diabła, ma to robić, Roland cierpliwie wyjaśniał: — Kiedy po wojnie rodzina Chenów znów stanie na nogi, tata Chen może zmuszać córkę, by się z tobą rozwiodła. Chcę, żebyś wtedy był już ojcem paru brykających dziedziców. A jeśli Chen spróbuje ich wydziedziczyć na korzyść dzieci jakiegoś innego ojca, klan Martinezów doręczy mu pozew, który go usadzi.
Martineza nie uradowało to, że Roland już planuje wszystko, włącznie z jego rozwodem.
— Przejdziemy się po ogrodzie? — zaproponował teraz Terzie.
— Chętnie.
Ogród na podwórcu Pałacu Shelleyów był stary i zarośnięty, ocieniony skomplikowanym gmachem pałacu, budowanego w ciągu wielu wieków i w różnych stylach. Obydwoje stali przed alegorią Triumfu Cnoty nad Występkiem. Dwie centralne postacie były tak stare i zniszczone, że ich twarze stały się niemal identycznymi abstrakcjami: miały skorodowane ślepe oczy nad zapadniętymi, żałobnymi ustami.
— Kto to taki? — spytała Terza, wskazując na starszą Terrankę w lekkiej letniej sukience, spacerującej wśród wybujałych krzaków forsycji. — Nie jest ubrana na wesele.
— Nie jestem pewien kto to — odrzekł Martinez. — Ale, rozumiesz, do nas należy tylko przód pałacu. Krewni, klienci i emerytowani służący Shelleyów mieszkają na zapleczu. Jest ich tam cały tłum, a ja mieszkałem tu dość krótko i nie wszystkich poznałem.
— Czasami mam ten sam problem w naszych majątkach — powiedziała Terza — choć oczywiście powinnam ich znać, wszyscy pracują dla nas.
Martinez ujął Terzę pod ramię i prowadził ją od skorodowanych posągów po starym, nierównym ceglanym chodniku, gdzie mech tłumił odgłos stóp.
— Wyobrażam sobie, że bycie dziedziczką Chenów to ciężka praca.
— Jeszcze nie. — Spojrzała na niego. — Mój ojciec przekazał mi pod opiekę kilku swoich klientów i kilka posiadłości. Ale to nie jest prawdziwa praca. Teraz mam mnóstwo czasu na muzykę i życie towarzyskie.
— Może chce, żebyś cieszyła się wolnością, póki jesteś młoda. Terza zamyśliła się.
— Może częściowo. Ale przypuszczam, że chciał wiedzieć, kim będzie mój mąż, zanim zaplanuje moje kształcenie, tak, abyśmy oboje mogli uzupełniać się wzajemnie pod względem naszych celów życiowych.
Martinez spojrzał na nią.
— To dziwne.
— Co masz na myśli?
— Pewnego dnia zostaniesz lady Chen. Twój mąż będzie lordem Chenem tylko dzięki tobie. To on powinien się dopasować do twoich ambicji, a nie odwrotnie.
Jej ciężkie jedwabie zaszeleściły. Terza uśmiechnęła się zamkniętymi ustami i spojrzała na zarośnięty mchem chodnik.
— To wspaniałomyślny pogląd. Tak więc, jeśli postanowię robić karierę w Ministerstwie Infrastruktury, zrezygnujesz ze swojego patentu oficerskiego, by mi towarzyszyć w delegacjach?
Martinez poczuł, jak serce nabiera szybszego, niespokojnego rytmu.
— Miejmy nadzieję, że żadne z nas nigdy nie będzie musiało podejmować takich decyzji — odrzekł.
Uśmiechnęła się szerzej, ale powieki miała spuszczone.
— Miejmy nadzieję, że nie. — Spojrzała na niego. — Ale, mówiąc z całą powagą, nie sprzeciwiałbyś się mojej karierze zawodowej?
— Nie, absolutnie nie. Ale czy bycie lady Chen nie jest karierą samą w sobie? — Jego ojciec nigdy nie zajmował się niczym innym prócz bycia lordem Martinezem z Laredo i sprawiało to wrażenie pełnoetatowej pracy.
— Tak sądzę — przyznała. — Ale pewne doświadczenie administracyjne może być przydatne w zarządzaniu przedsiębiorstwami rodzinnymi i później w Konwokacji.
O to ostatnie nie musiała się z pewnością niepokoić. Głowę klanu Chen zawsze kooptowano do Konwokacji, razem z przywódcami około czterystu innych rodzin — ta historyczna tradycja nie podobała się mniej uprzywilejowanym parom, jak lord Martinez.
— A ponadto mamy wojnę — dodała Terza. — Chcę robić, co się da, by… och.
— Nie ruszaj się. — Martinez opadł na kolano i wyplątał tren jej sukni z natrętnej hortensji. Spojrzał w górę, na twarz narzeczonej.
— Dziękuję — powiedziała.
— Proszę bardzo.
Przez chwilę milczeli. Martinez klęczał u jej stóp, a potem Terza podała mu dłoń i pomogła wstać. Czuł ciepło jej dłoni przez miękką, cienką jak papier, skórzaną rękawiczkę. Szli dalej po ogrodowej ścieżce.
— Może spróbuję znaleźć posadę w Ministerstwie Prawa i Zwierzchnictwa — powiedziała Terza, wymieniając cywilne ministerstwo, które pod kierownictwem Zarządu Floty utrzymywało flotę i mniejsze pokrewne służby. — W ten sposób będę pomagać zarówno mojemu ojcu, jak i memu mężowi.
— To… szlachetny pomysł — powiedział Martinez. Wyczuła wahanie w jego głosie i uniosła brwi.
— Niezupełnie to aprobujesz?
— Nie, nie o to chodzi. — Martinez starał się jak najlepiej sformułować myśl, która wleciała mu do mózgu na skrzydłach chłodu. — Może powinnaś poszukać innego ministerstwa, to wszystko. Jeśli zwyciężą Naksydzi, będzie wtedy bardziej prawdopodobne, że… zostawią cię w spokoju.
Smutek pojawił się na wargach Terzy.
— Uznałam, że zgadywanie, co mogą zrobić Naksydzi, jest bezcelowe.
Nerwy zagrały mu melancholijną nutą. Ach, Rolandzie, pomyślał Martinez, czy wziąłeś pod uwagę, że może sprowadzamy śmierć na tę dziewczynę?
Podeszli do innej grupy rzeźb, przedstawiających alegorię trudniejszą do rozszyfrowania niż tamta poprzednia. Kobieta lała wodę z dzbana do sadzawki, a wąsaty mężczyzna w wysokim, spiczastym kapeluszu obserwował ją, brzdąkając na cebulastym instrumencie strunowym. Na lewym ramieniu kobiety umieszczono wielkiego, dumnego z siebie ptaka. W powietrzu czuło się wilgoć i zapach mchu i lilii.
Martinez ujął obie dłonie Terzy. Widział, jak jej szyja pulsuje tętnem. Dziewczyna spoglądała chwilę na niego, pytającymi oczami, a potem nachyliła twarz, by ją pocałował. Jej wargi były ciepłe i elastyczne.
Nie całował jej wcześniej tak prawdziwie. Wymienili formalne pocałunki, kiedy ogłoszono zaręczyny, ale to było dla publiczności. Teraz całowali się tylko dla siebie.
Martinez od razu pomyślał o podnieceniu, jakie smakował na wargach Suli, o tym, że jej pocałunek zawsze obiecywał ogień i namiętność. Tej pasji tu brakowało — była jedynie wdzięczna zgoda i pełna nadziei ciekawość.
Uznał, że na początek nie jest to złe. Objął Terzę, wdychał ciepły zapach jej włosów. Woda z dzbana kamiennej kobiety pluskała, cicho chichotała.
Читать дальше