Czemuś jednak jego przeżycia z Terzą nie dorównywały innym niedawnym doznaniom. Z Sulą gra miłosna była ostrzejsza, bardziej wybuchowa, jej szczyt był chwilą olśnienia, poznania siebie, partnera i całego płomiennego wszechświata. W Suli znajdował potwierdzenie swego własnego istnienia, odpowiedzi na wszystkie metafizyczne poszukiwania.
Martinez nie znajdował tego u Terzy i, co więcej, wiedział doskonale, że to nie Terzy wina. Z braku innych opcji po prostu dążył do dania przyjemności, a jej sprawiały przyjemność te zabiegi.
Problem, myślał Martinez, płacąc taksówkarzowi, polega na tym, że nie wiem, na jakich podstawach opiera się nasze małżeństwo. Nie był pewien, czy to kwestia interesów, chwyt z praktycznej polityki, szaleństwo czy farsa. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy on i Terza są parą, którą sprzedano i kupiono, czy po prostu są dwojgiem niedoświadczonych ludzi, usiłujących wyciągnąć co najlepsze z tego, co ofiarował im los, świadomymi, że w każdej chwili los może oznajmić, że cały układ jest tylko żartem.
Martinez otworzył drzwi Pałacu Shelleyów i zobaczył P.J., stojącego niezdecydowanie w holu. Przynajmniej moje małżeństwo nie jest aż takie, pomyślał.
— Och — powiedział P.J., szeroko otwierając oczy. — Chciałem, aaa…
— Pójść na spacer? — zakończył za niego Martinez. — Nie rób tego. Zaraz lunie.
— Ach. — Twarz P.J. wyrażała przygnębienie. — Chyba powinienem był sprawdzić. — Odłożył swą laseczkę na stojak.
Jedna z brzydkich pokojówek odebrała czapkę mundurową Martineza.
— Czy mam zawiadomić lady Walpurgę o pańskim przybyciu? — Jeszcze nie w tej chwili — powiedział P.J. i zwrócił się do Martineza. — Pozwól, że poczęstuję cię drinkiem. Na rozgrzewkę.
— Czemu nie, Martinez poszedł za P.J. do południowego salonu, tam zobaczył stojący na stole kieliszek, znak, że nie był to pierwszy w tym dniu drink P.J.
— Mam nadzieję, że Terza ma się dobrze? — powiedział P.J., biorąc butelkę brandy.
— Bardzo dobrze, dziękuję.
— Czy chcesz trochę tego — podniósł brandy — czy może…
— To będzie doskonałe, dziękuję.
Stuknęli się kieliszkami. Deszcz zaczął bębnić w szerokie okna i Martinez widział, jak na zewnątrz skuleni ludzie biegną pod ulewą.
P.J. odchrząknął.
— Myślę, że powinieneś wiedzieć — oznajmił — że zdecydowałem się zostać.
— Zostać? — powtórzył Martinez. — Chcesz powiedzieć, zostać na Zanshaa?
— Tak. Rozmawiałem z lordem Pierrem i, ach… cóż, zostanę tutaj, by dbać o interesy Ngenich, kiedy wszyscy wyjadą.
Martinez zamarł z brandy w połowie drogi do warg, a potem postawił kieliszek.
— Czy dobrze to przemyślałeś? — zapytał.
P.J. patrzył na Martineza smutnymi, brązowymi oczyma.
— Tak, oczywiście. Moje małżeństwo z Walpurgą jest… — Wzruszył ramionami. — Cóż jest kłopotliwe, czemu tego nie przyznać? W ten sposób Walpurga i ja możemy się rozstać i… — Znowu wzruszył ramionami. — Nikt nie może tego krytykować, rozumiesz?
— Rozumiem — powiedział Martinez. Zakręcił alkoholem w kieliszku, rozważając decyzję P.J. — Ale przecież lord Pierre jest konwokatem lojalistą i Naksydzi muszą go mieć na swojej liście osób, które chcieliby… — Szukał właściwego eufemizmu. — z którymi chcieliby przeprowadzić rozmowę. Ja jestem prawie pewien, że również znajduję się na tej liście, a teraz jesteś spokrewniony także ze mną. — Spojrzał uważnie na P.J. — Przypuszczam, że nie byłbyś tu bezpieczny.
P.J. lekceważąco machnął ręką.
— Pierre uważa, że nic mi się nie stanie. Mimo wszystko jestem tylko kuzynem. I przecież nie posiadam żadnych istotnych wiadomości…
— Zanim Naksydzi się o tym przekonają, mogą ci bardzo uprzykrzyć życie. Poza tym, mogą cię wziąć jako zakładnika.
P.J. odstawił kieliszek i wygładził marynarkę.
— Tak jakby ktoś w imperium zmienił swe postępowanie z obawy, że mogę zostać zabity.
Martinez musiał przyznać, że P.J. ma chyba rację.
— Gareth — powiedział P.J. — to jedyny sposób, w jaki mogę pomóc. Jest wojna i ważne, żebym zrobił… cokolwiek. Jeśli w tej wojnie mogę choćby zadbać o jakąś własność, o jakieś farmy, o emerytowanych służących podczas nieobecności Pierre’a, ja to zrobię.
Martinez zmrużył oczy.
— Nie zgłosiłeś się przypadkiem na ochotnika do czegoś jeszcze, prawda?
P.J. zamrugał.
— Co masz na myśli?
— Nie zgłosiłeś się do pracy w Legionie, Sekcji Wywiadu czy podobnej organizacji?
P.J. wydawał się szczerze zdziwiony, ale potem wpadł w zamyślenie.
— Myślisz, że wzięliby mnie?
Mam nadzieję, że nie, pomyślał Martinez.
— Nie sądzę — powiedział. P.J. sięgnął po kieliszek.
— Nie. Po prostu zamieszkam w skrzydle pałacu, kiedy jego pozostała część będzie zamknięta, i dopilnuję, żeby opiekowano się moją starą nianią i kilkuset innymi ludźmi.
Martinezowi wydało się, że P.J. jest szczerze zdeterminowany.
— Cóż — powiedział, unosząc kieliszek. — Piję za twoje szczęście.
— Dzięki, Gareth.
Kiedy Martinez dotknął wargami kieliszka, frontowe drzwi rozwarły się i poryw wiatru wzburzył papiery na bocznym stole. Martinez spojrzał przez drzwi wewnętrzne i zobaczył w holu Rolanda, ścierającego deszcz ze swej marynarki.
— Cholera! — zawołał Roland. — Żałuję, że nie pomyślałem o wzięciu płaszcza. Kiedy wychodziłem, świeciło słońce. Czy to brandy?
Wkroczył do salonu, na włosach miał krople wody; nalał sobie brandy migowej i sporo pociągnął z kieliszka.
— Sempronia wyszła za mąż — oznajmił. — Właśnie wracam z tej nieszczęsnej ceremonii.
— Mieliśmy z Sempronią nie rozmawiać — przypomniał Martinez.
— Nie rozmawiamy. — Roland znowu się napił. — Ale wymagano, żebym podpisał papiery, zezwalające, by ta heca się odbyła. Musiałem to zrobić, bo Proney groziła, że albo poleci z Shankaracharyą jako konkubina, albo wstąpi do floty jako zwykły rekrut i będzie mu służyła za ordynansa.
Martinez ukrył uśmiech.
— Widzę, że nie straciła temperamentu.
— Nie. Jak mogłem się zorientować, trzyma twego młodego człowieka całkowicie pod pantoflem. — W oku Rolanda pojawiły się cyniczne iskierki. — Za dziesięć lat będzie wyglądała olśniewająco, a on na pięćdziesiątkę.
Martinez spojrzał na brata.
— Teraz tylko ty z nas pozostałeś w wolnym stanie. I jesteś najstarszy. To raczej nie fair.
Roland uśmiechnął się do swego kieliszka.
— Nie spotkałem odpowiedniej kobiety.
— Czemu nie? — zapytał Martinez. — Jestem zdziwiony, że nie chciałeś sam poślubić Terzy.
P.J., ze świeżymi małżeńskimi ranami, wydawał się skrępowany dyskusją o racjonalnej polityce matrymonialnej.
Roland machnął ręką.
— Wolę utrzymywać swoje stosunki z lordem Chenem na bazie wspólnych interesów. — Wzruszył ramionami. — Ponadto unieszczęśliwiłbym Terzę, w odróżnieniu od ciebie.
Martinez spojrzał na Rolanda z czystą ciekawością.
— Skąd to wiesz?
Roland poklepał Martineza po ramieniu.
— Ponieważ jesteś przyzwoitym facetem i dajesz wszystko, co masz najlepszego. A ja jestem łobuzem. Ja bym odstawił Terzę, gdy tylko dałaby mi dziedzica, i znalazł sobie lepszą partnerkę.
Martinez nie wiedział co na to odpowiedzieć. Roland skończył drinka i uśmiechnął się.
— Może zawołamy Walpurgę i zjemy kolację? Zgłodniałem przez to podpisywanie papierów pożegnalnych siostry.
Читать дальше